Pegaz prychnął cicho, a Jaskier wiedział, że za nim, w ciemnościach, ktoś głaszcze jego konia po chrapach.
— Sh'aente vort — poprosiła ponownie przycupnięta za jego plecami driada. Jej głos przypominał szum liści uderzanych deszczem.
— Ja… — zaczął. - Ja jestem… Jestem druhem wiedźmina Geralta… Wiem, że Geralt… Że Gwynbleidd jest wśród was w Brokilonie. Przybywam…
— N'te dice'en. Sh'aente, va.
— Sh'aent — łagodnie poprosiła zza jego pleców druga driada, nieledwie chórem z trzecią. I chyba czwartą. Nie był pewien.
— Yea, sh'aente, taedh — powiedziało srebrzystym dziewczęcym głosem to, co jeszcze przed chwilą wydawało się poecie brzózką rosnącą kilka kroków przed nim. - Ess'laine… Taedh… Ty śpiewaj… Jeszcze o Ettariel… Tak?
Usłuchał.
Tym razem usłyszał kroki.
— Jaskier.
— Geralt!
— Tak, to ja. Możesz już przestać hałasować.
— W jaki sposób mnie odnalazłeś? Skąd wiedziałeś, że jestem w Brokilonie?
— Od Triss Merigold… Cholera… — Jaskier potknął się ponownie i byłby wywalił, ale idąca przy nim driada podtrzymała go zręcznym chwytem, zadziwiająco silnym przy jej niewielkiej posturze.
— Gar'ean, taedh — ostrzegła srebrzyście. - Va cśelm.
— Dziękuję. Strasznie tu ciemno… Geralt? Gdzie jesteś?
— Tu. Nie zostawaj w tyle.
Jaskier przyspieszył kroku, potknął się znowu i niemal wpadł na wiedźmina, który zatrzymał się w mroku przed nim. Driady minęły ich bezszelestnie.
— Ależ piekielne mroki… Daleko jeszcze?
— Niedaleko. Zaraz będziemy w obozie. Kto oprócz Triss wie, że się tu ukrywam? Wygadałeś komuś?
— Królowi Venzlavowi musiałem powiedzieć. Potrzebowałem glejtu na podróż przez Brugge. Czasy teraz takie, że szkoda gadać… Musiałem też mieć zgodę na wyprawę
do Brokilonu. Ale Venzlav przecież cię zna i lubi… Mianował mnie, wystaw sobie, posłem. Jestem pewien, że dochowa tajemnicy, prosiłem go o to. Nie wściekaj się, Ge-ralt…
Wiedźmin podszedł bliżej. Jaskier nie widział wyrazu jego twarzy, widział tylko białe włosy i zauważalną nawet w ciemności białą szczecinę wielodniowego zarostu.
— Nie wściekam się — poczuł dłoń na ramieniu i wydało mu się, że chłodny do tej chwili głos zmienił się nieco. - Cieszę się, że przyjechałeś, sukinsynu.
— Zimno tu — wzdrygnął się Jaskier, trzeszcząc gałęziami, na których siedzieli. - Może by tak rozpalić…
— Nawet nie myśl o tym — mruknął wiedźmin. - Zapomniałeś, gdzie jesteś?
— One do tego stopnia… — trubadur rozejrzał się płochliwie. - Żadnego ognia, tak?
— Drzewa nienawidzą ognia. One też.
— Psiakrew. Będziemy siedzieć w chłodzie? I w tych cholernych ciemnościach? Gdy wyciągnę rękę, nie widzę własnych palców…
— To nie wyciągaj.
Jaskier westchnął, zgarbił się, roztarł łokcie. Słyszał, jak siedzący obok wiedźmin łamie w palcach cienkie patyczki.
W mroku rozjarzyło się nagle zielone światełko, z początku mdłe i niewyraźne, ale jaśniejące szybko. Po pierwszym zabłysły następne, w wielu miejscach, poruszając się i tańcząc jak świetliki lub błędne ogniki na bagnie. Las ożył nagle migotaniną cieni, Jaskier zaczął widzieć sylwetki otaczających ich driad. Jedna zbliżyła się, postawiła przy nich coś, co wyglądało jak rozżarzony kłąb roślin. Poeta ostrożnie wyciągnął rękę, zbliżył dłoń. Zielony żar był zupełnie zimny.
— Co to jest, Geralt?
— Próchno i rodzaj mchu. To rośnie tylko tutaj, w Brokilonie. I tylko one wiedzą, jak to wszystko razem spleść, by świeciło. Dziękuję ci, Fauve.
Driada nie odpowiedziała, ale i nie odeszła. Przykucnęła obok. Jej czoło przepasywał wianek, długie włosy spadały na ramiona. W świetle włosy wyglądały na zielone, a może i naprawdę takie były. Jaskier wiedział, że włosy driad miewały najdziwaczniejsze barwy.
— Taedh — powiedziała melodyjnie, unosząc na trubadura oczy błyszczące w drobnej twarzy przeciętej skośnie dwoma równoległymi ciemnymi pasami maskującego malunku. - Ess've vort shaente aen Ettariel? Shaente a'vean vort?
— Nie… Może później — odpowiedział grzecznie, starannie dobierając słowa Starszej Mowy. Driada westchnęła, pochyliła się, delikatnie pogładziła gryf leżącej obok lutni, wstała sprężyście. Jaskier patrzył za nią, gdy odchodziła w las, ku innym, których cienie chwiejnie majaczyły w niewyraźnym blasku zielonych latarenek.
— Chyba jej nie obraziłem, co? — spytał cicho. - One mówią własnym dialektem, nie znam grzecznościowych form…
— Sprawdź, czy masz nóż w brzuchu — w głosie wiedźmina nie było ani drwiny, ani humoru. - Driady reagują na obrazę wbiciem noża w brzuch. Nie bój się, Jaskier. Zdaje się, że są skłonne wybaczyć ci znacznie więcej niż językowe potknięcia. Koncert, który dałeś pod lasem, najwyraźniej przypadł im do gustu. Teraz jesteś ard tśedh, wielki bard. Czekają na dalszy ciąg „Kwiatu Ettariel". Znasz dalszy ciąg? Bo to przecież nie twoja ballada.
— Przekład jest mój. Wzbogaciłem też nieco elfią muzykę, nie zauważyłeś?
— Nie.
— Tak przypuszczałem. Na szczęście driady lepiej znają się na sztuce. Gdzieś czytałem, że są niezwykle muzykalne. Dlatego ułożyłem mój sprytny plan, za który, nawiasem mówiąc, jeszcze mnie nie pochwaliłeś.
— Pochwalam — powiedział wiedźmin po chwili milczenia. - To było rzeczywiście sprytne. A szczęście też ci dopisało, jak zwykle. Ich łuki biją celnie na dwieście kroków. Zwykle nie czekają do chwili, gdy ktoś przejedzie na ich brzeg rzeki i zacznie śpiewać. Są bardzo wrażliwe na nieprzyjemne zapachy. A gdy trupa uniesie nurt Wstążki, to im nie cuchnie pod lasem.
— A, co tam — poeta odchrząknął, przełknął ślinę. -Najważniejsze, że mi się udało i że cię odnalazłem. Geralt, jak ty tu…
— Brzytwę masz?
— Hę? No pewnie, że mam.
— Pożyczysz mi rano. Ta broda doprowadza mnie do szału.
— A driady nie miały… Hmmm… No tak, prawda, im brzytwy są w zasadzie zbędne. Pożyczę ci, oczywiście. Geralt?
— Co?
— Nie mam ze sobą niczego do żarcia. Czy ard taedh, wielki bard, może w gościnie u driad mieć nadzieję na kolację?
— One nie jadają kolacji. Nigdy. A strażniczki na granicy Brokilonu nie jadają i śniadań. Przyjdzie ci pocierpieć do południa. Ja się już przyzwyczaiłem.
— Ale gdy dotrzemy do ich stolicy, do tego słynnego, skrytego w sercu puszczy Duen Canell…
— Nigdy tam nie dotrzemy, Jaskier.
— Jak to? Myślałem, że… Przecież ty… Przecież udzieliły ci azylu. Przecież… cię tolerują…
— Użyłeś właściwego słowa. Milczeli długo.
— Wojna — powiedział wreszcie poeta. - Wojna, nienawiść i pogarda. Wszędzie. We wszystkich sercach.
— Poetyzujesz.
— Ale tak przecież jest.
— Dokładnie tak. No, mów, z czym przybywasz. Opowiadaj, co stało się ze światem w czasie, gdy mnie tutaj leczono.