— Te dzieci umierają, Stokrotko. Umierają co dnia, giną w nierównej walce. Po tajnych układach z Emhyrem ludzie rzucą się na komanda i zgniotą je. To są nasze dzieci, nasza przyszłość! Nasza krew! A ty mi oznajmiasz, że mamy się od nich odciąć? Que'ss aen me dicette, Enid? Vorsaeke'llan? Aen vaine?
Motyl wzbił się do lotu, zatrzepotał skrzydełkami, poleciał ku oknu, zawirował porwany prądami upalnego powietrza. Francesca Findabair, zwana Enid an Gleanna, niegdyś czarodziejka, obecnie królowa Aen Seidhe, Wolnych Elfów, uniosła głowę. W jej pięknych błękitnych oczach błyszczały łzy.
— Komanda — powtórzyła głucho — muszą nadal prowadzić walkę. Muszą dezorganizować ludzkie królestwa, utrudniać przygotowania wojenne. Taki był rozkaz Emhy-ra, a ja nie mogę przeciwstawić się Emhyrowi. Wybacz mi, Filavandrel.
Filavandrel aep Fidhail spojrzał na nią, ukłonił się głęboko.
— Wybaczam, Enid. Ale nie wiem, czy oni wybaczą.
— Ani jeden czarodziej nie przemyślał sprawy ponownie? Nawet wtedy, gdy Nilfgaard mordował i palił w Aedirn, żaden z nich nie porzucił Vilgefortza, nie przyłączył do Filippy?
- Żaden.
Geralt milczał długo.
— Nie wierzę — powiedział wreszcie, bardzo cicho. -Nie wierzę, by żaden nie odszedł od Vilgefortza, gdy prawdziwe przyczyny i skutki jego zdrady wyszły na jaw. Jestem, jak już powszechnie wiadomo, naiwnym, bezrozumnym i anachronicznym wiedźminem. Ale nadal nie wierzę, by w żadnym czarodzieju nie obudziło się sumienie.
Tissaia de Vries położyła swój wypracowany, ozdobny podpis pod ostatnim zdaniem listu. Po długim namyśle dodała jeszcze obok ideogram oznaczający jej prawdziwe imię. Imię, którego nikt nie znał. Imię, którego nie używała od bardzo dawna. Od czasu, gdy została czarodziejką.
Skowronek.
Odłożyła pióro. Bardzo starannie, równo, dokładnie w poprzek zapisanego arkusza pergaminu. Przez długą chwilę siedziała nieruchomo, wpatrzona w czerwoną kulę zachodzącego słońca. Potem wstała. Podeszła do okna. Przez jakiś czas patrzyła na dachy domów. Domów, w których kładli się właśnie do snu zwykli ludzie, zmęczeni swym zwykłym, ludzkim życiem i trudem, pełni zwykłego ludzkiego niepokoju o los, o jutro. Czarodziejka spojrzała na leżący na stole list. List adresowany do zwykłych ludzi. To, że większość zwykłych ludzi nie umiała czytać, było bez znaczenia.
Stanęła przed zwierciadłem. Poprawiła włosy. Poprawiła suknię. Strzepnęła z bufiastego rękawa nie istniejący pyłek. Wyrównała na dekolcie naszyjnik ze spineli.
Lichtarze pod zwierciadłem stały nierówno. Służąca musiała poruszyć i poprzesuwać je podczas sprzątania.
Służąca. Zwykła kobieta. Zwykły człowiek o oczach pełnych strachu przed tym, co nadchodziło. Zwykły człowiek zagubiony w czasach pogardy. Zwykły człowiek szukający nadziei i pewności jutra u niej, u czarodziejki…
Zwykły człowiek, którego zaufanie zawiodła.
Z ulicy dobiegł odgłos kroków, stuk ciężkich żołnierskich butów. Tissaia de Vries nie drgnęła nawet, nie odwróciła głowy ku oknu. Było jej obojętne, czyje to kroki. Żołnierze królewscy? Prewot z nakazem aresztowania zdrajczyni? Najemni mordercy? Siepacze Vilgefortza? Nie obchodziło ją to.
Kroki ucichły w oddali.
Lichtarze pod zwierciadłem stały nierówno. Czarodziejka wyrównała je, skorygowała ułożenie serwetki, tak by jej róg wypadał dokładnie pośrodku i był symetryczny do czworokątnych podstawek świeczników. Odpięła z przegubów złote bransoletki i równiutko ułożyła je na wygładzonej serwetce. Spojrzała krytycznie, ale nie znalazła najmniejszego błędu. Wszystko leżało równo, porządnie. Tak jak powinno leżeć.
Otworzyła szufladę komódki, wyjęła z niej krótki nóż z kościaną rękojeścią.
Twarz miała dumną i nieruchomą. Martwą.
W domu było cicho. Tak cicho, że słychać było, jak na blat stołu pada płatek więdnącego tulipana.
Słońce, czerwone jak krew, wolno osunęło się za dachy domów.
Tissaia de Vries usiadła w fotelu przy stole, zdmuchnęła świecę, jeszcze raz poprawiła leżące w poprzek listu pióro i przecięła sobie żyły na przegubach obu rąk.
Zmęczenie całodzienną podróżą i wrażeniami dało o sobie znać. Jaskier obudził się i pojął, że zasnął prawdopodobnie w trakcie opowieści, że zachrapał w pół słowa. Poruszył się i niemal stoczył z kupy gałęzi — Geralt nie leżał już obok niego i nie równoważył barłogu.
— Na czym… — odkaszlnął, usiadł. - Na czym to ja stanąłem? Aha, na czarodziejach… Geralt? Gdzie jesteś?
— Tu — powiedział wiedźmin, ledwie widoczny w mroku. - Kontynuuj, proszę. Waśnie miałeś mi powiedzieć o Yennefer.
— Posłuchaj — poeta doskonale wiedział, że o wymienionej osobie nie miał najmniejszego zamiaru nawet napomykać. - Ja naprawdę nic…
— Nie łżyj. Znam cię.
— Jeśli mnie tak dobrze znasz — zdenerwował się trubadur — to po jaką cholerę domagasz się, bym mówił? Znając mnie jak zły szeląg, powinieneś wiedzieć, dlaczego przemilczam, dlaczego nie powtarzam zasłyszanych plotek! Powinieneś też domyślić się, jakie to plotki i dlaczego chcę ci ich oszczędzić!
— Que suecc's? — jedna ze śpiących obok driad poderwała się zbudzona jego podniesionym głosem.
— Przepraszam — powiedział cicho wiedźmin. - Ciebie też.
Zielone latarenki Brokilonu pogasły już, tylko niektóre jeszcze tliły się słabo.
— Geralt — przerwał milczenie Jaskier. - Zawsze twierdziłeś, że stoisz z boku, że jest ci wszystko jedno… Ona mogła w to uwierzyć. Wierzyła w to, gdy razem z Vilgefortzem zaczęła tę grę…
— Dosyć — powiedział Geralt. - Ani słowa więcej. Gdy słyszę słowo „gra", mam ochotę kogoś zabić. Ach, dawaj tę brzytwę. Chcę się nareszcie ogolić.
— Teraz? Jeszcze ciemno…
— Dla mnie nigdy nie jest ciemno. Jestem dziwolągiem.
Gdy wiedźmin wyrwał mu z ręki sakiewkę z przyborami toaletowymi i odszedł w kierunku strumienia, Jaskier stwierdził, że senność opuściła go zupełnie. Niebo jaśniało już zapowiedzią brzasku. Wstał, wszedł w las, ostrożnie mijając śpiące, przytulone do siebie driady.
— Czy należałeś do tych, którzy się do tego przyczynili?
Odwrócił się gwałtownie. Oparta o sosnę driada miała włosy w kolorze srebra, było to widoczne nawet w półmroku świtu.
— Wielce paskudny widok — powiedziała, krzyżując ręce na piersi. - Ktoś, kto wszystko stracił. Wiesz, śpiewaku, to ciekawe. Swego czasu wydawało mi się, że wszystkiego nie można stracić, że zawsze coś zostaje. Zawsze. Nawet w czasach pogardy, w których naiwność potrafi zemścić się w najokrutniejszy sposób, nie można utracić wszystkiego. A on… On stracił kilka kwaterek krwi, możliwość sprawnego chodzenia, częściową władzę w lewej ręce, wiedźmiński miecz, ukochaną kobietę, zyskaną cudem córkę, wiarę… No, pomyślałam, ale coś, coś przecież musiało mu zostać? Myliłam się. On nie ma już nic. Nawet brzytwy.
Jaskier milczał. Driada nie poruszyła się.
— Pytałam, czy przyczyniłeś się do tego — podjęła po chwili. - Ale chyba pytałam niepotrzebnie. To oczywiste, że się przyczyniłeś. To oczywiste, że jesteś jego przyjacielem. A jeśli ma się przyjaciół, a mimo to wszystko się traci, jest oczywiste, że przyjaciele ponoszą winę. Za to, co uczynili, względnie za to, czego nie uczynili. Za to, że nie wiedzieli, co należy uczynić.
— A co ja mogłem? — szepnął. - Co ja mogłem uczynić?
— Nie wiem — odpowiedziała driada.
— Nie powiedziałem mu wszystkiego…