Выбрать главу

— Nie wstanę… - załkała. - Nie mogę… Spalę się na tym słońcu…

W głowie tętnił tępy, wredny, nieustępliwy ból. Każde poruszenie sprawiało, że ból się wzmagał, więc Ciri przestała się poruszać. Zasłoniła głowę ramieniem, ale żar rychło stał się nie do wytrzymania. Zrozumiała, że jednak musi przed nim uciec. Pokonując obezwładniający opór obolałego ciała, mrużąc oczy od rwącego bólu w skroniach, na czworakach popełzła w stronę większego głazu, wysieczonego przez wichry w kształt dziwacznego grzyba, którego nieforemny kapelusz dawał u podstawy odrobinę cienia. Zwinęła się w kłębek, kaszląc i pociągając nosem.

Leżała długo, dopóty, dopóki wędrujące po niebie słońce nie dopadło jej znowu lejącym się z góry ogniem. Przesunęła się na drugą stronę głazu, po to tylko, by stwierdzić, że to na nic. Słońce stało w zenicie, kamienny grzyb praktycznie nie dawał już cienia. Przycisnęła dłonie do pękających z bólu skroni.

Obudziły ją dreszcze wstrząsające całym ciałem. Ognista kula słońca straciła oślepiającą złocistość. Teraz, będąc już niżej, wisząc nad poszarpanymi, zębatymi skałami, była pomarańczowa. Upał zelżał nieco.

Ciri usiadła z trudem, rozejrzała się dookoła. Ból głowy ścichł, przestał oślepiać. Obmacała głowę i stwierdziła, że gorąco spaliło i wysuszyło strup na skroni, zmieniając go w twardą, śliską skorupę. Wciąż jednak bolało ją całe ciało, wydawało się, że nie ma na nim jednego zdrowego miejsca. Odchrząknęła, zgrzytnęła piaskiem w zębach, spróbowała splunąć. Bezskutecznie. Oparła się plecami o grzybokształtny głaz, wciąż jeszcze gorący od słońca. Wreszcie przestało prażyć, pomyślała. Teraz, gdy słońce chyli się ku zachodowi, jest już do wytrzymania, a niedługo…

Niedługo zapadnie noc.

Wzdrygnęła się. Gdzie ja, u diabła starego, jestem? Jak mam stąd wyjść? I którędy? Dokąd mam iść? A może nie ruszać się z miejsca, może czekać, aż mnie odnajdą? Przecież będą mnie szukać. Geralt. Yennefer. Przecież nie zostawią mnie samej…

Znowu spróbowała splunąć i znowu nie wyszło. I wtedy zrozumiała.

Pragnienie.

Pamiętała. Już wtedy, podczas ucieczki, męczyło ją pragnienie. Przy łęku siodła karego konia, którego dosiadła, uciekając do Wieży Mewy, była drewniana manierka, przypominała to sobie dokładnie. Ale nie mogła jej wtedy ani odtroczyć, ani unieść, nie miała czasu. A teraz manierki nie było. Teraz niczego nie było. Niczego prócz ostrych rozpalonych kamieni, prócz ściągającego skórę strupa na skroni, prócz bólu ciała i skurczonego gardła, któremu nie można było ulżyć nawet przełknięciem śliny.

Nie mogę tu zostać. Muszę iść i odnaleźć wodę. Jeśli nie odnajdę wody, zginę.

Spróbowała wstać, raniąc palce o kamienny grzyb. Wstała. Zrobiła krok. I ze skowytem zwaliła się na czworaki, wyprężyła w suchym, wymiotnym spazmie. Chwyciły ją kurcze i zawrót głowy, tak mocne, że ponownie musiała przybrać pozycję leżącą.

Jestem bezsilna. I sama. Znowu. Wszyscy mnie zdradzili, porzucili, zostawili samą. Tak jak kiedyś…

Ciri poczuła, jak gardło ściskają jej niewidzialne kleszcze, jak do bólu kurczą się mięśnie na szczękach, jak zaczynają drżeć spękane usta. Nie ma paskudniejszego widoku niż płacząca czarodziejka, przypomniała sobie słowa Yennefer. Ale przecież… Przecież nikt mnie tutaj nie zobaczy… Nikt…

Zwinięta w kłębek pod kamiennym grzybem, Ciri zaszlochała, zaniosła się suchym, strasznym płaczem. Bez łez.

Kiedy uniosła opuchnięte, stawiające opór powieki, stwierdziła, że żar jeszcze bardziej złagodniał, a żółte jeszcze niedawno niebo przybrało właściwą mu kobaltową barwę, o dziwo, przetykaną nawet cienkimi białymi pasemkami chmur. Słoneczna tarcza sczerwieniała, opuściła się niżej, ale nadal staczała na pustynię falujące, tętniące gorąco. A może gorąco biło z nagrzanych kamieni?

Usiadła, konstatując, że ból w czaszce i potłuczonym ciele przestał dokuczać. Ze obecnie był niczym w porównaniu ze ssącym cierpieniem rosnącym w żołądku i z okrutnym, zmuszającym do kaszlu drapaniem w wyschniętym gardle.

Nie poddawać się, pomyślała. Nie wolno się poddawać. Tak jak w Kaer Morhen, trzeba wstać, trzeba pokonać, zwalczyć, zdusić w sobie ból i słabość. Trzeba wstać i iść. Teraz przynajmniej znam kierunek. Tam gdzie teraz jest słońce, jest zachód. Muszę iść, muszę znaleźć wodę i coś do jedzenia. Muszę. Inaczej zginę. To jest pustynia. Zaleciałam na pustynię. To, w co weszłam w Wieży Mewy, to był magiczny portal, czarodziejskie urządzenie, za pomocą którego można się przenosić na duże odległości…

Portal w Tor Lara był dziwnym portalem. Gdy wbiegła na ostatnią kondygnację, nie było tam nic, nawet okien, tylko gołe i pokryte grzybem ściany. I na jednej ze ścian zapłonął nieregularny owal wypełniony opalizującą poświatą. Zawahała się, ale portal przyciągał, przyzywał ją, wręcz prosił. A innego wyjścia nie było, tylko ten świecący owal. Zamknęła oczy i weszła weń.

A potem była oślepiająca jasność i wściekły wir, podmuch pozbawiający oddechu i miażdżący żebra. Pamiętała lot wśród ciszy, zimna i pustki, potem znowu błysk i zachłyśnięcie się powietrzem. W górze był błękit, w dole zamazana szarość…

Wyrzucił ją w locie, tak jak orlik wypuszcza zbyt ciężką dla niego rybę. Gdy walnęła na kamienie, straciła przytomność. Nie wiedziała na jak długi czas.

Czytałam w świątyni o portalach, przypomniała sobie, wytrząsając piasek z włosów. W księgach były wzmianki o teleportach spaczonych albo chaotycznych, które niosą nie wiadomo dokąd i wyrzucają nie wiadomo gdzie. Portal w Wieży Mewy był pewnie właśnie taki. Wyrzucił mnie gdzieś na końcu świata. Nikt nie wie gdzie. Nikt mnie tutaj nie będzie szukał i nikt nie znajdzie. Jeśli tu zostanę, umrę.

Wstała. Mobilizując wszystkie siły, przytrzymując się głazu, zrobiła pierwszy krok. Potem drugi. I trzeci.

Te pierwsze kroki uświadomiły jej, że sprzączki prawego buta są zerwane, a opadająca cholewka uniemożliwia marsz. Usiadła, tym razem w celowy, niewymuszony sposób, dokonała przeglądu ubrania i wyposażenia. Koncentrując się na tej czynności, zapomniała o zmęczeniu i bólu.

Pierwszą rzeczą, którą odkryła, był kordzik. Zapomniała o nim, pochwa przesunęła się do tyłu. Obok kordzika, jak zwykle, na pasku była mała sakiewka. Prezent od Yennefer. Zawierająca to, co „dama zawsze winna mieć przy sobie". Ciri rozwiązała mieszek. Niestety, standardowy ekwipunek damy nie uwzględniał sytuacji, w której się znalazła. Sakiewka zawierała szylkretowy grzebyk, uniwersalny nożyk-pilnik do paznokci, opakowany, wyjałowiony tampon z lnianej tkaniny i jadeitowe pudełeczko maści do rąk.

Ciri natychmiast natarła maścią spieczoną twarz i usta, natychmiast też chciwie zlizała smarowidełko z warg. Nie zastanawiając się długo wylizała całe pudełeczko rozkoszując się tłustością i odrobiną kojącej wilgoci. Użyte do aromatyzowania maści rumianek, ambra i kamfora smakowały obrzydliwie, ale podziałały stymulująco.

Związała opadającą cholewkę wywleczonym z rękawa rzemykiem, wstała, tupnęła kilka razy, dla próby. Rozpakowała i rozwinęła tampon, zrobiła z niego szeroką opaskę chroniącą rozbitą skroń i przypieczone słońcem czoło.

Wstała, poprawiła pas, przesunęła kordzik bliżej lewego biodra, odruchowo wyjęła go z pochwy, sprawdziła klingę kciukiem. Była ostra. Wiedziała o tym.

Mam broń, pomyślała. Jestem wiedźminką. Nie, nie zginę tu. Co tam głód, wytrzymam, w świątyni Melitele czasem trzeba było pościć nawet i dwa dni. A woda… Wodę muszę znaleźć. Będę szła tak długo, aż znajdę. Ta przeklęta pustynia musi się gdzieś kończyć. Gdyby to była wielka pustynia, wiedziałabym coś o niej, zauważyłabym ją na mapach, które oglądałam razem z Jarre. Jarre… Ciekawe, co on teraz robi…