Выбрать главу

Błyskawica. Grom. Wiatr. Łomot kopyt i rżenie szalejących dookoła ognia jednorożców.

— Nie chcę tej mocy! Nie chcę! Wyrzekam się jej!

Nie wiedziała, czy to ogień przygasł, czy to jej pociemniało w oczach. Upadła, czując na twarzy pierwsze krople deszczu.

*****

Istocie należy odebrać istnienie. Nie można pozwolić, by istniała. Istota jest groźna. Potwierdzenie.

Przeczenie. Istota nie przywołała Mocy dla siebie. Uczyniła to, by ratować Ihuarraquax. Istota współczuje. To dzięki Istocie Ihuarraquax jest znowu wśród nas.

Ale Istota ma Moc. Jeśli zechce ją wykorzystać…

Nie będzie mogła jej wykorzystać. Nigdy. Wyrzekła się jej. Wyrzekła się Mocy. Całkowicie. Moc odeszła. To bardzo dziwne…

Nigdy nie zrozumiemy Istot.

I nie trzeba ich rozumieć! Odbierzmy Istocie istnienie. Zanim będzie za późno. Potwierdzenie.

Przeczenie. Odejdźmy stąd. Zostawmy Istotę. Pozostawmy ją jej przeznaczeniu.

*****

Nie wiedziała, jak długo leżała na kamieniach, wstrząsana dreszczem, zapatrzona w niebo zmieniające kolory. Było na przemian ciemno i jasno, zimno i gorąco, a ona leżała, bezsilna, wysuszona i pusta jak tamto truchełko, tamten trupek gryzonia, wyssany i wyrzucony z leja.

Nie myślała o niczym. Była samotna, była pusta. Nie miała już nic i nie czuła w sobie niczego. Nie było pragnienia, głodu, zmęczenia, strachu. Zginęło wszystko, nawet wola przetrwania. Była tylko wielka, zimna, przeraźliwa pustka. Czuła tę pustkę całym jestestwem, każdą komórką organizmu.

Czuła krew na wewnętrznej strome ud. Było jej to obojętne. Była pusta. Straciła wszystko.

Niebo zmieniało kolory. Nie poruszała się. Czy w pustce poruszanie się miało jakikolwiek sens?

Nie poruszyła się, gdy dokoła niej załomotały kopyta, zadzwoniły podkowy. Nie zareagowała na głośne okrzyki i nawoływania, na podniecone głosy, na parskanie koni. Nie poruszyła się, gdy chwyciły ją twarde, silne ręce. Podniesiona, obwisła bezwładnie. Nie zareagowała na szarpania i potrząsania, na ostre, gwałtowne pytania. Nie rozumiała ich i nie chciała rozumieć.

Była pusta i obojętna. Obojętnie przyjęła wodę, tryskającą jej na twarz. Gdy przystawiono jej manierkę do ust, nie zakrztusiła się. Piła. Obojętnie.

Później też była obojętna. Wciągnięto ją na łęk. Krocze było tkliwe i bolało. Dygotała, więc okręcono ją derką. Była bezwładna i miękka, leciała przez ręce, więc przywiązano ją pasem do siedzącego za nią jeźdźca. Jeździec śmierdział potem i uryną. Było jej to obojętne.

Dokoła byli konni. Wielu konnych. Ciri patrzyła na nich obojętnie. Była pusta, straciła wszystko. Nic już nie miało znaczenia.

Nic.

Nawet to, że komenderujący konnymi rycerz miał na hełmie skrzydła drapieżnego ptaka.

Rozdział siódmy

Gdy podłożono ogień pod stos zbrodniarki i gdy ogarnęły ją płomienie, lżyć owa poczęła zebranych na placu rycerzy, baronów, czarodziejów i panów rajców słowy tak okropnemi, że groza wszystkich przejęła. Choć wprzód wilgotnemi jeno polany stos obłożono, by diablica nie sczezła za prędko i snadniej katuszy ognia zaznała, teraz czem prędzej rozkazano suszu dorzucić i kaźń zakończyć. Ale iście demon siedział w onej przeklętnicy, bo choć już skwierczała grzecznie, okrzyku boleści nie wydała, jeno straszliwsze jeszcze klątwy miotać jęła. „Zrodzi się mściciel z mojej krwi — zakrzyknęła w głos. - Zrodzi się ze skalanej Starszej Krwi niszczyciel narodów i światów! On pomści mękę moją! Śmierć, śmierć i pomsta wam wszystkim i pokoleniom waszym!" Tyle jeno zdołała wykrzyczeć, nim zgorzała. Tak zginęła Falka, taką karę poniosła za przelaną krew niewinną.

Roderick de Novembre, Historia świata, tom II

— Popatrzcie na nią. Spalona słońcem, pokaleczona, wykurzona. Wciąż pije, by gąbka, a wygłodniała, że strach. Powiadam wam, ona ze wschodu przyszła. Przeszła przez Korath. Przez Patelnię.

— Bajesz! Na Patelni nikt nie przeżyje. Z zachodu szła, od gór, korytem Suchaka. Ledwo o skraj Korathu zawadziła, a i tego było dość. Gdyśmy ją znaleźli, padła już, bez ducha leżała.

— Na zachodzie takoż pustkowie milami się ciągnie. Skąd tedy szła?

— Nie szła, ino jechała. Kto wie, z jak daleka. Ślady kopyt były podle niej. Musiał ją koń w Suchaku zwalić, dlatego pobita, posiniaczona.

— Czemu ona taka dla Nilfgaardu ważna, ciekawym? Gdy nas prefekt na poszukiwanie posłał, dumałem, jakasi ważna szlachcianka zaginęła. A ta? Zwykły kopciuch, obdarte pomiotło, do tego kołowata niemowa. Iście nie wiem, Skomlik, czyśmy tą co trza naszli…

— Ona to. Zwykła za się nie jest. Zwykłą byśmy nieżywą znaleźli.

— Niewiele brakowało. Deszcz ją ani chybi uratował. Zaraza, najstarsze dziady deszczu na Patelni nie pamiętają. Chmury zawsze omijają Korath… Nawet gdy w dolinach pada, tam jedna kropla nie spadnie!

— Poźrzyjcie na nią, jak to ćpa. Jakby tydzień w gębie nic nie miała… Ej, ty, poćpiego! Smaczna li słonina? Chlebek suchy?

— Po elfiemu pytaj. Albo po nilfgaardzku. Ona po ludzku nie rozumie. To elfi pomiot jakiś…

— To przygłup, niedojda. Gdy ją rano na konia wsadzałem, jakbym kukłę z drewna wsadzał.

— Oczów nie macie — błysnął zębami ten nazywany Skomlikiem, potężny i łysawy. - Co z was za Łapacze, jeśliście się jeszcze na niej nie poznali! Ani ona głupia, ani nierozumna. Udaje jeno. To dziwna i chytra ptaszka.

— A czemu taka dla Nilfgaardu ważna? Nagrodę obiecali, wszędy patrole pognały… Czemu?

— Tego nie wiem. Ale jakby ją dobrze zapytać… Fletnią po grzbiecie zapytać… Ha! Miarkowaliście, jak na mnie spojrzała? Wszystko pojmuje, słucha bacznie. Hej, dziewko! Jam jest Skomlik, tropiciel, Łapaczem zwany. A to, pojrzyj no tu, to jest nahajka, batem zwana! Miła ci na plecach skóra? To gadaj wraz…

— Dosyć! Milczeć!

Głośny, ostry, nie tolerujący sprzeciwu rozkaz padł od drugiego ogniska, przy którym siedział rycerz wraz ze swym giermkiem.

— Nudzicie się, Łapacze? — spytał groźnie rycerz. - Tedy jazda do roboty! Konie oporządzić! Zbroję moją i oręż wyczyścić! Do lasu po drwa! A dziewczyny nie tykać! Zrozumieliście, chamy?

— Iście, szlachetny panie Sweers — bąknął Skomlik. Jego kamraci pospuszczali głowy.

— Do roboty! Wykonać rozkazy! Łapacze zakrzątali się.

— Dola nas pokarała tym zasrańcem — zamamrotał jeden. - Że też prefekt jego akurat nad nami postawił, rycerza chędożonego…

— Ważny — bąknął z cicha drugi, oglądając się chyłkiem. - A wżdy to my, Łapacze, dziewkę odnaleźlim… Nasz to niuch sprawił, żeśmy w koryto Suchaka pojechali.

— Ano. Zasługa nasza, a wielmożny nagrodę weźmie, nam leda jaki grosz skapnie… Florena pod nogi rzucą, masz, pry, Łapaczu, podziękuj za pańską łaskę…

— Zamknijcie gęby — syknął Skomlik — bo jeszcze usłyszy…

Ciri została przy ognisku sama. Rycerz i giermek patrzyli na nią badawczo, ale nie odzywali się.

Rycerz był starszym, ale krzepkim mężczyzną o surowej, poznaczonej bliznami twarzy. W czasie jazdy zawsze miał na głowie hełm z ptasimi skrzydłami, ale nie były to te skrzydła, które Ciri widywała w sennych koszmarach, a potem na wyspie Thanedd. Tb nie był Czarny Rycerz z Cintry. Ale był to rycerz nilfgaardzki. Gdy wydawał rozkazy, mówił wspólnym płynnie, ale z wyraźnym akcentem, podobnym do akcentu elfów. Ze swym giermkiem, chłopakiem niewiele starszym od Ciri, rozmawiał natomiast językiem zbliżonym do Starszej Mowy, ale mniej śpiewnym, twardszym. Musiał to być język nilfgaardzki. Ciri, dobrze znająca Starszą Mowę, rozumiała większość słów. Ale nie zdradzała się z tym. Na pierwszym postoju, na skraju pustyni, którą nazywano Patelnią lub Korathem, nilfgaardzki rycerz i jego giermek zasypali ją pytaniami. Wtedy nie odpowiadała, bo była obojętna i oszołomiona, półprzytomna. Po kilku dniach jazdy, gdy wyjechali ze skalistych wąwozów i zjechali w dół, w zielone doliny, Ciri oprzytomniała, zaczęła wreszcie dostrzegać świat wokół siebie i ospale reagować. Ale nadal nie odpowiadała na pytania, więc rycerz w ogóle przestał się do niej odzywać. Zdawało się, że nie zwraca na nią uwagi. Zajmowali się nią tylko drabi każący nazywać się Łapaczami. Ci też próbowali ją wypytywać. Byli agresywni.