Выбрать главу

— Może być — powiedział, oblizując łyżkę. - To Kayleigh, we własnej parszywej osobie. Opłaciło się o świtaniu wstawać. Dostaniem za niego pewnie z pół kopy florenów dobrą cesarską monetą.

— Capnęliście Kayleigha, no, no — zmarszczył się Skomlik. - Znaczy się, prawdę gadał nilfgaardzki kmiotek…

— Trzydzieści florenów, psiamać — westchnął Remiz. -Nielichy grosz… Płaci baron Lutz z Tyffi?

— Tak jest — potwierdził drugi Nissir, czarnowłosy i czarnowąsy. - Wielmożny baron Lutz z Tyffi, nasz pan i dobrodziej. Szczury ograbili mu rządcę na gościńcu, to w złości się zapiekł i wyznaczył nagrodę. I to my, Skomlik, tę nagrodę weźmiemy, wierzaj mi. Ha, spójrzcie tylko, chłopy, jakiego to puchacza nadął! Nie w smak mu, że to my, nie on Szczura capnął, choć i jemu prefekt bandę tropić nakazał!

- Łapacz Skomlik — grubas z czubem wskazał na Ciri łyżką — takoż coś złapał. Widzisz, Vercta? Dziewuszka jakaś.

— Widzę — czarnowąsy błysnął zębami. - Cóż to, Skomlik, tak cię bieda przydusiła, że dzieci porywasz dla okupu? Co to za kocmołuch?

— Do tego ci nic!

— Coś taki srogi — zaśmiał się ten z czubem. - Upewnić się chcemy ino, czy to nie córa twoja.

— Jego córa? — zaśmiał się Vercta, ten z czarnym wąsem. — A jużci. Żeby córy móc płodzić, trza jajca mieć. Nissirowie ryknęli śmiechem.

— A rżyjcie, łby baranie! — wrzasnął Skomlik i nadął się. - A tobie, Vercta, tyle rzeknę: nim niedziela minie, zadziwisz się, o kim głośniej będzie, o was i o waszym Szczurze czy o mnie i o tym, czegom ja dokonał. I obaczym, kto hojniejszy: wasz baron czy cesarski prefekt z Amarillo!

— Możesz mnie w rzyć pocałować — oświadczył pogardliwie Vercta i wrócił do siorbania polewki — razem z twoim prefektem, twoim cesarzem i całym Nilfgaardem, wierzaj mi. I nie nadymaj się. Wiem ci ja, że Nilfgaard od tygodnia za jakąś dziewką goni, aż kurz się po drogach wznosi. Wiem, że nagroda za nią jest. Ale mnie to łajno obchodzi. Ja się już prefektowi i Nilfgaardczykom wysługiwać nie myślę i plugawię na nich. Ja teraz u barona Lutza służę, jeno jemu podlegam, nikomu bolej.

— Twój baron — charknął Skomlik — miast ciebie nilfgaardzką rękę boćka, nilfgaardzkie buty liże. Tedy ty nie musisz, to i gadać ci łatwo.

— Nie pusz się — powiedział pojednawczo Nissir. - Nie przeciw tobie mówiłem, wierzaj mi. Żeś dziewkę, której Nilfgaard szuka, znalazł, dobrze to, rad widzę, że ty nagrodę weźmiesz, a nie te zasrane Nilfgaardczyki. A że prefektowi służysz? Nikt nie wybiera sobie panów, to oni wybierają, no nie? Nuże, siednijcie z nami, wypijemy, jak się trafiło spotkanie.

— Ano, czemu nie — zgodził się Skomlik. - Dajcie jeno wprzód kawałek powroza. Przywiążę dziewkę do słupa wedle waszego Szczura, dobra?

Nissirowie ryknęli śmiechem.

— Widzita go, postrach pogranicza! — zarechotał grubas z czubem. - Zbrojne ramię Nilfgaardu! Zwiąż ją, Skomlik, zwiąż, a tęgo. Ale weźmij żelazny łańcuch, bo powrozy gotów ten twój ważny jeniec poszarpać i mordę ci obić, nim ucieknie. Wygląda groźnie, aże ciarki przechodzą!

Nawet towarzysze Skomlika parsknęli tłumionym śmiechem. Łapacz poczerwieniał, przekręcił pas, podszedł do stołu.

— Ja aby ku pewności, by nie zemknęła…

— Nie zawracaj rzyci — przerwał Vercta, łamiąc chleb. - Chcesz pogadać, to siadaj, postaw kolejkę jak się należy. A tę dziewkę, jeśli wola, powieś za nogi u powały. Tyle mnie to obchodzi, co świńskie łajno. Tylko że to okropnie śmieszne, Skomlik. Dla ciebie i dla twego prefekta to może i ważny jeniec, ale dla mnie to zabiedzony i zestrachany dzieciak. Wiązać ją chcesz? Ona, wierzaj mi, ledwie się na nogach trzyma, gdzie jej tam do uciekania. Czego się lękasz?

— Wraz wam powiem, czego się lękam — Skomlik zaciął wargi. - To nilfgaardzka osada. Nas tu chlebem i solą osadniki nie witali, a dla waszego Szczura, rzekli, pal już mają zastrugany. I w prawie są, bo ukaz prefekt dał, by złapanych zbójów na miejscu sprawiać. Jeśli im jeńca nie wydacie, gotowi i dla was paliki zastrugać.

— O wa — powiedział grubas z czubem. - Kawki im straszyć, chacharom. Nam niech lepiej nie stają, bo im krwi upuścim.

— Szczura im nie wydamy — dodał Yercta. - Nasz jest i do Tyffi pojedzie. A baron z Lutz już całą sprawę z prefektem uładzi. A, co gadać po próżnicy. Siadajcie.

Łapacze, obracając pasy z mieczami, ochotnie przysiedli się do stołu Nissirów, wrzeszcząc na karczmarza i zgodnie wskazując Skomlika jako fundatora. Skomlik kopniakiem podsunął zydel do słupa, szarpnął Ciri za ramię, pchnął tak, że upadła, uderzając ramieniem o kolana związanego chłopaka.

— Siedź tu — warknął. - I ani mi się rusz, bo oćwiczę jak sukę.

— Ty gnido — zawarczał młodzik, patrząc na niego zmrużonymi oczyma. - Ty psi…

Ciri nie znała większości słów, które wyleciały ze złych, skrzywionych ust chłopaka, ale ze zmian zachodzących na obliczu Skomlika wywnioskowała, że musiały być to słowa niebywale plugawe i obraźliwe. Łapacz pobladł z wściekłości, zamachnął się, trzasnął związanego w twarz, chwycił za długie jasne włosy, szarpnął, tłukąc potylicą chłopaka o słup.

— Ejże! — zawołał Yercta, unosząc się zza stołu. - Co się tam dzieje?

— Kły mu powybijani, parszywemu Szczurowi! — ryknął Skomlik. - Nogi z rzyci wyrwę, obiedwie!

— Chodź tu i przestań drzeć mordę — Nissir usiadł, wypił duszkiem kubek piwa, otarł wąsy. - Twoim jeńcem pomiataj, co się zmieści, ale od naszego wara. A ty, Kayleigh, nie graj zucha. Siedź cicho i zacznij rozmyśliwać o szafocie, co go baron Lutz kazał już ustawić w miasteczku. Lista rzeczy, jakie ci na tym szafocie uczyni małodobry, jest już spisana i, wierzaj mi, ma trzy łokcie długości. Pół miasteczka już robi zakłady, do którego punktu wytrzymasz. Oszczędzaj tedy siły, Szczurze. Sam postawię małą sumkę i liczę, że nie zrobisz mi zawodu i zdzierżysz przynajmniej do kastrowania.

Kayleigh splunął, odwracając głowę, na ile pozwalał zaciśnięty na szyi rzemień. Skomlik podciągnął pas, zmierzył złowrogim spojrzeniem przycupniętą na zydlu Ciri, po czym dołączył do kompanii za stołem, klnąc, albowiem w przyniesionym przez karczmarza dzbanie zostały już wyłącznie nikłe ślady piany.

— Jakeście wzięli Kayleigha? — spytał, sygnalizując oberżyście chęć rozszerzenia zamówienia. - I to żywego? Bo temu, żeście pozostałych Szczurów wysiekli, wiary nie dam.

— Po prawdzie — odrzekł Vercta, krytycznie przyglądając się temu, co właśnie wydłubał był z nosa — to szczęście mieliśmy, i tyle. Samojeden był. Od szajki się odłączył i do Nowej Kuźnicy do dziewuchy przyskakał na nockę. Sołtysina wiedział, że niedaleko stoimy, dał znać. Zdążyliśmy przed świtaniem, zgarnęliśmy go na sianku, ani kwiknął.

— A z dziewką jego zabawilim się pospołu — zarechotał grubas z czubem. - Jeśli jej Kayleigh nocką nie wygodził, nie było jej krzywdy. Myśmy jej rankiem tak wygodzili, że później ni ręką, ni nogą ruszyć nie mogła!

— To z was, powiadam, pierdoły są i durnie — oznajmił Skomlik gromko i drwiąco. - Przechędożyliście ładny pieniądz, głuptaki wy. Miast czas na dziewkę tracić, było żelazo rozgrzać i Szczura wypytać, gdzie banda nocuje. Mogliście wszystkich mieć, Giselhera i Reefa… Za Giselhera Varnhageny z Sardy dwadzieścia florenów dawali już rok temu. A za ową gamratkę, jak jej tam… Mistel chyba… Za nią prefekt jeszcze więcej by dał po tym, co jego bratankowi uczyniła pod Druigh, wtedy gdy Szczury konwój oskubali.

— Tyś, Skomlik — skrzywił się Vercta — albo z przyrodzenia głupi, albo ci życie ciężkie rozum ze łba wyjadło. Jest nas sześciu. Miałem samoszóst na całą szajkę uderzyć, czy jak? A nagrodzie nas i tak nie minąć. Baron Lutz w loszku Kayleighowi pięt przygrzeje, czasu nie poskąpi, wierzaj mi. Kayleigh wszystko wyśpiewa, wyda ich schowki i kwatery, tedy siłą i kupą pójdziemy, osaczymy bandę, wybierzemy jako raki ze saka.