Lwiątko z Cintry! Dziecko Starszej Krwi!
Czarny rycerz jest tuż za nią, Ciri czuje jego rękę próbującą chwycić ją za włosy na karku. Popędzony krzykiem koń rwie do przodu, ostrym skokiem bierze niewidoczną przeszkodę, z trzaskiem łamie trzciny, potyka się…
Ściągnęła wodze, odchylając się w kulbace, obróciła chrapiącego konia. Krzyknęła dziko, wściekle. Wyszarpnęła miecz z pochwy, zawinęła nim nad głową. To już nie Cintra! Ja już nie jestem dzieckiem! Już nie jestem bezbronna! Nie pozwolę…
— Nie pozwolę! Nie dotkniesz mnie już! Nie dotkniesz mnie już nigdy!
Koń z pluskiem i chlupotem wylądował w wodzie, sięgającej mu po brzuch. Ciri pochyliła się, krzyknęła, uderzyła wierzchowca piętami, wyrwała się z powrotem na groblę. Stawy, pomyślała. Fabio mówił o stawach rybnych. To jest Hirundum. Trafiłam. Ja nigdy nie błądzę…
Błyskawica. Za nią grobla, dalej czarna ściana lasu, werżnięta w niebo jak piła. I nikogo. Cisza przerywana tylko skowytem wichru. Gdzieś na bagnach kwacze wystraszona kaczka.
Nikogo. Na grobli nie ma nikogo. Nikt mnie nie ściga. To był majak, koszmar. Wspomnienie z Cintry. To mi się tylko zdawało.
W oddali światełko. Latarnia. Albo ogień. To farma. Hirundum. Już blisko. Jeszcze tylko jeden wysiłek…
Błyskawica. Jedna, druga, trzecia. Bez gromu. Wiatr zamiera nagle. Koń rży, miota łbem i staje dęba.
Na czarnym niebie pojawia się mleczna, szybko jaśniejąca wstęga, zwijająca się jak wąż. Wiatr znowu uderza w wierzby, wzbija z grobli kurzawę liści i zeschłych traw.
Dalekie światełko znika. Tonie i rozmywa się w powodzi miliarda błękitnych ogników, którymi nagle rozbłyskuje i płonie całe bagno. Koń parska, rży, szaleje po grobli, Ciri z trudem utrzymuje się w siodle.
W sunącej po niebie wstędze zjawiają się niewyraźne, koszmarne sylwetki jeźdźców. Są coraz bliżej, widać ich coraz wyraźniej. Chwieją się bawole rogi i wystrzępione pióropusze na hełmach, spod hełmów bieleją trupie maski. Jeźdźcy siedzą na szkieletach koni, okrytych strzępami kropierzy. Wściekły wicher wyje wśród wierzb, klingi błyskawic bez ustanku tną czarne niebo. Wiatr zawodzi coraz głośniej. Nie, to nie wiatr. To upiorny śpiew.
Koszmarna kawalkada zakręca, mknie wprost na nią. Kopyta widmowych koni kotłują poświatę błędnych ogników wiszących nad bagnami. Na czele kawalkady galopuje Król Gonu. Przerdzewiały szyszak kołysze się nad trupią maską, ziejącą dziurami oczodołów, w których płonie sinawy ogień. Powiewa wystrzępiony płaszcz. O pokryty rdzą napierśnik grzechocze naszyjnik, pusty jak stara grochowina. Niegdyś były w nim drogie kamienie. Ale wypadły podczas dzikiej gonitwy po niebie. I stały się gwiazdami…
To nieprawda! Tego nie ma! To koszmar, to majak, to złuda! To mi się tylko zdaje!
Król Gonu spina rumaka-kościotrupa, wybucha dzikim, przerażającym śmiechem.
Dziecko Starszej Krwi! Należysz do nas! Jesteś nasza! Dołącz do orszaku, dołącz do naszego Gonu! Będziemy gnać, gnać aż do końca, aż do wieczności, aż po kraniec istnienia! Jesteś nasza, gwiazdooka córo Chaosu! Dołącz, poznaj radość Gonu! Jesteś nasza, jesteś jedną z nas! Wśród nas jest twoje miejsce!
— Nie! — wrzasnęła. - Idźcie precz! Jesteście trupami!
Król Gonu śmieje się, kłapią przegniłe zęby nad zardzewiałym kołnierzem zbroi. Sino goreją oczodoły trupiej maski.
Tak, my jesteśmy trupami. Ale to ty jesteś śmiercią.
Ciri przywarła do końskiej szyi. Nie musiała popędzać konia. Czując za sobą ścigające widma, wierzchowiec rwał po grobli w karkołomnym cwale.
Bernie Hofmeier, niziołek, farmer z Hirundum, uniósł kędzierzawą głowę, wsłuchując się w daleki odgłos gromu.
— Niebezpieczna rzecz — powiedział — taka burza bez deszczu. Rypnie gdzieś piorun i pożar gotowy…
— Trochę deszczu by się zdało — westchnął Jaskier, dokręcając kołki lutni — bo powietrze takie, że nożem można krajać… Koszula się klei do grzbietu, komary tną… Ale chyba to się rozejdzie po kościach. Krążyła burza, krążyła, ale od jakiegoś czasu błyska się gdzieś na północy. Chyba nad morzem.
— Wali w Thanedd — potwierdził niziołek. - To najwyższy punkt w okolicy. Ta wieża na wyspie, Tor Lara, cholernie ściąga pioruny. W czasie porządnej nawałnicy wygląda tak, jakby stała w ogniu. Aż dziw bierze, że się nie rozleci…
— To magia — stwierdził z przekonaniem trubadur. -Wszystko na Thanedd jest magiczne, nawet sama skała. A czarodzieje nie lękają się piorunów. Co ja mówię! Czy wiesz, Bernie, że oni potrafią łapać pioruny?
— A jużci! Łżesz, Jaskier.
— Niech mnie grom… — poeta urwał, niespokojnie spojrzał na niebo. - Niech mnie gęś kopnie, jeśli kłamię. Powiadam ci, Hofmeier, magicy łapią pioruny. Na własne oczy widziałem. Stary Gorazd, ten, którego później zabili na Wzgórzu Sodden, złapał kiedyś piorun na moich oczach. Wziął długaśny kawał drutu, jeden koniec uczepił na czubku swej wieży, drugi zaś…
— Drugi koniec drutu trza by w butlę włożyć — zapiszczał nagle kręcący się po ganku syn Hofmeiera, malutki niziołek z czupryną gęstą i kręconą jak baranie runo. -W szklany gąsior, taki, w jakim tatko wino pędzą. Pierun po drucie do gąsiora smyknie…
— Do domu, Franklin! — wrzasnął farmer. - Do łóżka, spać, ale już! Wnet północ, a jutro pracować trza! A niech no ja cię schwycę, gdy w czas burzy koło gąsiorów albo drutów majdrujesz, będzie rzemień w robocie! Dwie niedziele na dupie nie usiedzisz! Petunia, weźże go stąd! A nam jeszcze piwa przynieś!
— Wystarczy wam — powiedziała gniewnie Petunia Hofmeier, zabierając syna z ganku. - Dość już wyżłopaliście.
— Nie gderaj. Tylko patrzeć, jak wiedźmin wróci. Godzi się gościa poczęstować.
— Gdy wiedźmin wróci, przyniosę. Dla niego.
— Ot, skąpa baba — burknął Hofmeier, ale tak, by żona nie dosłyszała. - Cała jej swojacina, Biberveldtowie z Łąki, co do jednego kutwa w kutwę i na kutwie jeździ… A wiedźmina coś długo nie widać. Jak poszedł nad stawy, tak przepadł. Dziwny z niego człek. Widziałeś, jak z wieczora na dziewczynki patrzał, na Cinię i Tangerinkę, gdy się na podwórzu bawiły? Dziwny miał wzrok. A teraz… Oprzeć się nie mogę wrażeniu, że poszedł, by sam być. A u mnie gościnę przyjął, bo moja farma na uboczu, z dala od innych. Ty go lepiej znasz, Jaskier, powiedz…
— Znam go? — poeta zabił komara na karku, zabrzdąkał na lutni, wpatrzony w czarne sylwetki wierzb nad stawem. - Nie, Bernie. Nie znam. Myślę, że nikt go nie zna. Ale coś się z nim dzieje, widzę to. Po co on tu przyjechał, do Hirundum? Żeby być bliżej wyspy Thanedd? A gdy wczoraj zaproponowałem mu wspólną jazdę do Gors Ve-len, skąd Thanedd widać, odmówił bez namysłu. Co go tu trzyma? Daliście mu jakieś intratne zlecenia?
— Gdzie tam — mruknął niziołek. - Szczerze powiem, wcale nie wierzę, żeby tu naprawdę jakiś potwór był. Tego dzieciaka, co w stawie utonął, mógł kurcz chwycić. Ale zaraz wszyscy w krzyk, że to utopiec albo kikimora i że trzeba wiedźmina wezwać… A pieniądze to mu takie nikczemne obiecali, że aż wstyd. A on co? Trzy noce po groblach łazi, w dzień śpi albo siedzi bez słowa, jak chochoł, na dzieciaki patrzy, na dom… Dziwne. Rzekłbym, osobliwe.
— Dobrze rzekłbyś.
Błysnęła błyskawica, oświetlając obejście i zabudowania farmy. Na moment zalśniły bielą ruiny elfiego pałacyku na końcu grobli. Po chwili nad sadami przetoczył się gruchot gromu. Zerwał się gwałtowny wiatr, drzewa i trzciny nad stawem zaszumiały i przygięły się, lustro wody zmarszczyło się i zmatowiało, najeżyło postawionymi sztorcem liśćmi nenufarów.
— Idzie jednak burza ku nam — farmer popatrzył w niebo. - Może ją magicy czarami odegnali od wyspy? Na Thanedd zjechało ich pono ze dwie setki… Jak myślisz, Jaskier, nad czym oni tam będą radzić, na tym ich zjeździe? Będzie z tego co dobrego?
— Dla nas? Wątpię — trubadur pociągnął kciukiem po strunach lutni. - Te zjazdy to zwykle rewia mody, plotki, okazja do obmów i wewnętrznych przepychanek. Kłótnie o to, czy upowszechniać magię, czy ją elitaryzować. Awantury pomiędzy tymi, którzy służą królom, i tymi, którzy wolą z daleka wywierać na królów presję…
— Ha — powiedział Bernie Hofmeier. - Coś mi się tedy widzi, że w czasie tego zjazdu będzie na Thanedd łyskać a grzmieć nie gorzej niż w czas burzy.
— Możliwe. Ale co to nas obchodzi?
— Ciebie nic — rzekł ponuro niziołek. - Bo ty jeno na lutni brzdąkasz i piejesz. Patrzysz na świat dokoła i tylko rymy widzisz i nuty. A nam tu jeno za ostatnią niedzielę konni dwa razy kapustę i rzepę kopytami stratowali. Wojsko goni za Wiewiórkami, Wiewiórki kluczą i zmykają, a jednym i drugim przez naszą kapustę droga wypada…
— Nie czas żałować kapusty, gdy płonie las — wyrecytował poeta.
— Ty, Jaskier — Bernie Hofmeier spojrzał na niego krzywo — jak coś powiesz, to nie wiadomo, płakać, śmiać się czy w rzyć cię kopnąć. Ja poważnie gadam! I to ci powiem, że paskudny nadszedł czas. Przy gościńcach pale, szubienice, na polanach i po duktach trupy, psiamać, ten kraj musiał tak chyba wyglądać za czasów Falki. I jak tu żyć? W dzień przyjadą królewscy ludzie i grożą, że za pomaganie Wiewiórkom wezmą nas w dyby. A nocą zjawiają się elfy i spróbuj im pomocy odmówić! Zaraz poetycznie obiecują, że zobaczymy, jak noc przybiera czerwone oblicze. Tacy poetyczni są, że wyrzygać się można. I tak nas wzięli w dwa ognie…