Выбрать главу

— Doprawdy nie wiem; o co ci chodzi, Dijkstra. Mógłbyś precyzyjniej wyrażać myśli? Spróbuj. Pod warunkiem, że to nie będzie służbowo. Wybacz, ale nie zamierzam pracować na twoje ekstra premie.

— Sądzisz, że próbuję cię niecnie podejść? - skrzywił się szpieg. - Wyciągnąć podstępem informacje? Krzywdzisz mnie, Geralt. Mnie po prostu ciekawi, czy obserwujesz na tej sali te same prawidłowości, które mnie rzucają się w oczy.

— A cóż takiego ci się rzuca?

— Nie dziwi cię pełna absencja koronowanych głów, jaką bez trudu można zaobserwować na tym zjeździe?

— Ani trochę nie dziwi — Geraltowi wreszcie udało się nadziać marynowaną oliwkę na wykałaczkę. - Królowie wolą zapewne tradycyjne uczty, przy stole, pod który nad ranem można się wdzięcznie osunąć. Ponadto…

— Co ponadto? — Dijkstra włożył do ust cztery oliwki, które bez żenady wyciągnął z patery palcami.

— Ponadto — wiedźmin spojrzał na wędrujący po sali tłumek — królom nie chciało się fatygować. Przysłali w zastępstwie armię szpiegów. Tych z konfraterni i tych spoza niej. Pewnie po to, by wyszpiegowali, co tu wisi w powietrzu.

Dijkstra wypluł na stół pestki oliwek, zdjął ze srebrnej podstaweczki długi widelec i zaczął nim grzebać w głębokiej kryształowej salaterce.

— A Vilgefortz — powiedział, nie przerywając grzebania — zadbał o to, by żadnego szpiega tu nie zabrakło. Ma wszystkich królewskich szpiegów w jednym garnku. Po co Vilgefortzowi wszyscy królewscy szpiedzy w jednym garnku, wiedźminie?

— Nie mam pojęcia. I mało mnie to obchodzi. Mówiłem, jestem tu prywatnie. Jestem, jakby to rzec, poza garnkiem.

Szpieg króla Vizimira wyłowił z salaterki małą ośmiornicę i przyjrzał się jej ze wstrętem.

— Oni to jedzą — pokiwał głową z udanym współczuciem, po czym odwrócił się do Geralta.

— Posłuchaj mnie uważnie, wiedźminie — powiedział cicho. - Twoje przekonanie o prywatności, ta twoja pewność, że nic cię nie obchodzi i nic nie może obchodzić… Bulwersuje mnie to i skłania do hazardu. Masz trochę żyłki do hazardu?

— Jaśniej, proszę.

— Proponuję ci zakład — Dijkstra uniósł widelec z nabitym nań głowonogiem. - Twierdzę, że w ciągu najbliższej godziny Vilgefortz poprosi cię o dłuższą rozmowę. Twierdzę, że podczas tej rozmowy udowodni ci, że nie jesteś osobą prywatną i że jesteś w jego garnku. Jeżeli się mylę, zjem to gówno na twoich oczach, z mackami i ze wszystkim. Trzymasz zakład?

— Co będę musiał zjeść, jeśli przegram?

— Nic — Dijkstra rozejrzał się szybko. - Jeżeli przegrasz, zrelacjonujesz mi treść twej rozmowy z Vilgefortzem.

Wiedźmin milczał przez chwilę, patrząc na szpiega spokojnie.

- Żegnam, hrabio — powiedział wreszcie. - Dziękuję za pogawędkę. Była pouczająca. Dijkstra żachnął się lekko.

— Aż tak…

— Aż tak — przerwał Geralt. - Żegnam.

Szpieg wzruszył ramionami, wrzucił ośmiornicę do salaterki razem z widelcem, odwrócił się i odszedł. Geralt nie patrzył za nim. Przesunął się wolno do drugiego stołu, wiedziony chęcią dobrania się do ogromnych białoróżowych krewetek, piętrzących się na srebrnej paterze wśród listków sałaty i ćwiartek limony. Miał na nie apetyt, ale wciąż czując na sobie ciekawe spojrzenia, chciał pożreć skorupiaki w sposób dystyngowany, z zachowaniem formy. Zbliżał się ostentacyjnie powoli, powściągliwie i z godnością skubiąc zakąski z innych półmisków.

Przy sąsiednim stole stała Sabrina Glevissig, pogrążona w rozmowie z nie znaną mu płomiennorudą czarodziejką. Ruda miała na sobie białą spódnicę i bluzeczkę z białej żorżety. Bluzeczka, podobnie jak ta Sabriny, była również absolutnie przejrzysta, ale miała kilka strategicznie rozmieszczonych aplikacji i haftów. Aplikacje, jak zauważył Geralt, miały interesującą właściwość: zakrywały i odsłaniały naprzemiennie.

Czarodziejki rozmawiały, opychając się plasterkami langusty w majonezie. Mówiły cicho i w Starszej Mowie. Choć nie patrzyły w jego stronę, rozmawiały ewidentnie o nim. Niedyskretnie wytężył swój wyczulony wiedźmiński słuch, udając, że interesują go wyłącznie krewetki.

— …z Yennefer? — upewniła się rudowłosa, bawiąc się naszyjnikiem z pereł, okręconym wokół szyi tak, że wyglądał jak obroża. - Mówisz serio, Sabrina?

— Absolutnie — odrzekła Sabrina Glevissig. - Nie uwierzysz, to już trwa kilka lat. Że też on wytrzymuje z tą wredną gadziną, dziwię się zaiste.

— Czemu tu się dziwić? Rzuciła na niego urok, trzyma go pod szarmem. Mało razy sama tak robiłam?

— To przecież wiedźmin. Oni się nie dają zauroczyć. Nie na tak długo, w każdym razie.

— A zatem to miłość — westchnęła rudowłosa. - A miłość jest ślepa.

— On jest ślepy — wykrzywiła się Sabrina. - Czy uwierzysz, Marti, że ona ośmieliła się przedstawić mu mnie jako szkolną przyjaciółkę? Bloede pest, jest ode mnie starsza o… Mniejsza z tym. Mówię ci, jest o tego wiedźmina zazdrosna jak cholera. Mała Merigold tylko uśmiechnęła się do niego, a ta jędza obrugała ją nie przebierając w słowach i przepędziła. A w tej chwili… Spójrz tylko. Stoi tam, rozmawia z Franceską, a z wiedźmina nie spuszcza oka.

— Boi się — zachichotała ruda — że go jej sprzątniemy, choćby tylko na dzisiejszą noc. Co ty na to, Sabrina? Spróbujemy? Chłop jest atrakcyjny, nie to, co te nasze zarozumiałe wymoczki z ich kompleksami i pretensjami…

— Mów ciszej, Marti — syknęła Sabrina. - Nie patrz na niego i nie szczerz zębów. Yennefer nas obserwuje. I trzymaj styl. Chcesz go uwieść? Tb w złym guście.

— Hmm, masz rację — przyznała po namyśle Marti. - A gdyby tak nagle podszedł i sam zaproponował?

— Wtedy — Sabrina Glevissig rzuciła na wiedźmina drapieżnym czarnym okiem — dałabym mu bez namysłu, choćby i na kamieniu.

— A ja — zachichotała Marti — nawet na jeżu.

Wiedźmin, wpatrzony w obrus, zasłonił głupią minę krewetką i liściem sałaty, niesłychanie rad z faktu, że mutacja naczyń krwionośnych uniemożliwia mu rumienienie się.

— Wiedźmin Geralt?

Przełknął krewetkę, odwrócił się. Czarodziej o znajomych rysach uśmiechnął się nieznacznie, dotykając haftowanych wyłogów fioletowego dubletu.

— Dorregaray z Vole. Znamy się przecież. Spotkaliśmy się…

— Pamiętam. Przepraszam, nie poznałem w pierwszej chwili. Rad jestem…

Czarodziej uśmiechnął się nieco znaczniej, zdejmując dwa kielichy z niesionej przez pazika tacy.

— Obserwuję cię od jakiegoś czasu — powiedział, wręczając jeden z kielichów Geraltowi. - Wszystkim, którym Yennefer cię przedstawiała, oznajmiałeś, żeś rad. Obłuda czy brak krytycyzmu?

— Grzeczność.

— Wobec nich? — Dorregaray szerokim gestem wskazał biesiadników. - Wierz mi, nie warto się wysilać. Tb pyszna, zawistna i zakłamana banda, twojej grzeczności nie docenią, wręcz wezmą za sarkazm. Z nimi, wiedźminie, trzeba na ich własną modłę, obcesowo, arogancko, nieuprzejmie, wówczas przynajmniej im zaimponujesz. Napijesz się ze mną wina?

— Cienkusza, który tu serwują? - uśmiechnął się mile Geralt. - Z najwyższym obrzydzeniem. No, ale jeśli tobie smakuje… Zmuszę się.

Sabrina i Marti, strzygące uszami zza swego stołu, parsknęły głośno. Dorregaray zmierzył obie wzrokiem pełnym pogardy, odwrócił się, stuknął pucharem o kielich wiedźmina, uśmiechając się, ale tym razem szczerze.

— Punkt dla ciebie — przyznał swobodnie. - Szybko się uczysz. Do kata, gdzieżeś to nabrał takiego konceptu, wiedźminie? Na gościńcach, po których wciąż włóczysz się tropem wymierających stworzeń? Twoje zdrowie. Uśmiejesz się, ale jesteś jednym z nielicznych na tej sali, komu mam chęć zaproponować taki toast.

— Doprawdy? — Geralt łyknął wina, mlasnął delikatnie, rozkoszując się smakiem. - Pomimo faktu, że trudnię się szlachtowaniem wymierających stworzeń?

— Nie łap mnie za słowa — czarodziej przyjaźnie klepnął go w ramię. - Bankiet ledwie się zaczął. Pewnie zaczepi cię jeszcze kilka osób, oszczędniej gospodaruj więc zjadliwymi ripostami. Co się zaś tyczy twego fachu… Ty, Geralt, przynajmniej masz na tyle godności, by nie obwieszać się trofeami. A rozejrzyj się dookoła. No, śmiało, konwenanse na bok, oni lubią, jak się na nich gapić.

Wiedźmin posłusznie wlepił wzrok w biust Sabriny Glevissig.

— Spójrz — Dorregaray złapał go za rękaw, wskazał palcem przechodzącą obok, powiewającą tiulami czarodziejkę. - Trzewiczki ze skóry agamy rogatej. Zauważyłeś?

Kiwnął głową, nieszczerze, albowiem widział wyłącznie to, czego nie kryła przejrzysta tiulowa bluzeczka.

— O, proszę, skalna kobra — czarodziej bezbłędnie rozpoznawał kolejne paradujące po sali trzewiczki. Moda, która skróciła suknie do piędzi powyżej kostki, ułatwiała mu zadanie. - A tam… Biały legvan. Salamandra. Wiwerna. Kajman okularowy. Bazyliszek… Wszystkie co do jednego gady zagrożone wymarciem. Do kata, czy nie można nosić obuwia z cielęcej lub świńskiej skóry?

— Ty jak zwykle o skórach, Dorregaray? — zagadnęła Filippa Eilhart, przystając obok. - O garbarstwie i szewstwie? Cóż za trywialny i niesmaczny temat.

— Jednego niesmaczy to, drugiego tamto — wykrzywił się pogardliwie czarodziej. - Masz piękne aplikacje przy sukni, Filippa. Jeśli się nie mylę, to gronostaj diamentowy? Bardzo gustowny. Orientujesz się zapewne, że gatunek ten, z racji jego pięknej okrywy włosowej, wytępiono całkowicie dwadzieścia lat temu?