— Piłeś?
— Odrobinę białego wina z Cidaris. Ale prawdopodobnie był w nim afrodyzjak… Yen? Czy po rozmowie z tym Vilgefortzem wrócimy do Loxii?
— Nie wrócimy do Loxii.
— Słucham?
— Chcę spędzić tę noc w Aretuzie. Z tobą. Afrodyzjak, powiadasz? W winie? Interesujące…
— O jejku, jej — westchnęła Yennefer, przeciągając się i zarzucając udo na udo wiedźmina. - Jejku, jejku, jej. Od tak dawna się nie kochałam… Od strasznie dawna.
Geralt wyplątał palce z jej loków, nie skomentował. Po pierwsze, stwierdzenie mogło być prowokacją, bał się ukrytego w przynęcie haka. Po drugie, nie chciał słowami zacierać smaku jej rozkoszy, który wciąż miał na wargach.
— Od bardzo dawna nie kochałam się z mężczyzną, który wyznał mi miłość i któremu ja wyznałam miłość — zamruczała po chwili, gdy już było jasne, że wiedźmin nie weźmie przynęty. - Zapomniałam, jak wtedy może być. Jejku, jej.
Przeciągnęła się jeszcze silniej, wyprężając ramiona i chwytając oburącz rogi poduszki, a jej zalane księżycowym blaskiem piersi nabrały wówczas kształtu, który odezwał się wiedźminowi dreszczem w dole pleców. Objął ją, oboje leżeli nieruchomo, wygasali, stygli.
Za oknem komnatki jazgotały cykady, słychać też było odległe, ciche głosy i śmiech, świadczące o tym, że bankiet trwał nadal mimo dość późnej pory.
— Geralt?
— Tak, Yen?
— Opowiedz.
— O rozmowie z Vilgefortzem? Teraz? Opowiem ci rano.
— Teraz, proszę.
Patrzył na sekretarzyk w rogu komnatki. Leżały na nim książki, albumy i inne przedmioty, których wykwaterowana czasowo do Loxii adeptka nie zabrała ze sobą. Pieczołowicie oparta o książki, siedziała tam też okrąglutka szmaciana laleczka w falbaniastej sukience, wymiętej od częstego przytulania. Nie zabrała lalki, pomyślał, by w Loxii, we wspólnym dormitorium, nie narazić się na kpiny koleżanek. Nie zabrała swojej laleczki. I teraz pewnie nie może bez niej zasnąć.
Lalka wpatrywała się w niego oczami z guzików. Odwrócił wzrok.
Gdy Yennefer przedstawiała,go Kapitule, obserwował bacznie elitę czarodziejów. Hen Gedymdeith poświęcił mu tylko krótkie, zmęczone spojrzenie — widać było, że bankiet zdążył już znużyć i wyczerpać starca. Artaud Terranova ukłonił się z dwuznacznym grymasem, biegając oczami od niego do Yennefer, ale spoważniał natychmiast pod spojrzeniami innych. Błękitne elfie oczy Franceski Findabair były nieprzeniknione i twarde jak szkło. Gdy go jej przedstawiano, Stokrotka z Dolin uśmiechnęła się. Uśmiech, choć niesamowicie piękny, przejął wiedźmina grozą. Tissaia de Vries, choć na pozór pochłonięta bezustannym poprawianiem mankietów i biżuterii, przy prezentacji uśmiechnęła się do niego się znacznie mniej pięknie, ale znacznie szczerzej. I to Tissaia natychmiast nawiązała z nim rozmowę, przypominając jeden z jego szlachetnych wiedźmińskich czynów, którego nawiasem mówiąc nie pamiętał i podejrzewał, że był wyssany z palca.
I wtedy do rozmowy włączył się Vilgefortz. Vilgefortz z Roggeveen, czarodziej o imponującej postawie, o szlachetnych i pięknych rysach, o szczerym i uczciwym głosie. Geralt wiedział, że po tak wyglądających ludziach można się spodziewać wszystkiego.
Rozmawiali krótko, czując na sobie pełen niepokoju wzrok. Na wiedźmina patrzyła Yennefer. Na Vilgefortza patrzyła młoda czarodziejka o miłych oczach, bezustannie próbująca kryć dół twarzy za wachlarzem. Wymienili kilka konwencjonalnych uwag, po czym Vilgefortz zaproponował kontynuowanie rozmowy w mniejszym gronie. Geraltowi wydało się, że Tissaia de Vries była jedyną osobą, którą ta propozycja zdziwiła.
— Zasnąłeś, Geralt? — mruknięcie Yennefer wyrwało go z zamyślenia. - Miałeś mi opowiedzieć o waszej rozmowie.
Laleczka z sekretarzyka patrzyła na niego guzikowym wzrokiem. Odwrócił oczy.
— Gdy tylko weszliśmy na krużganek — zaczął po chwili — ta dziewczyna o dziwnej twarzy…
— Lydia van Bredevoort. Asystentka Vilgefortza.
— Tak, prawda, wspominałaś. Osoba bez znaczenia. Tak więc, gdy weszliśmy na krużganek, owa osoba bez znaczenia zatrzymała się, spojrzała na niego i zapytała o coś. Telepatycznie.
— To nie był nietakt. Lydia nie może używać głosu.
— Domyśliłem się. Bo Vilgefortz nie odpowiedział jej telepatią. Odpowiedział…
— Tak, Lydia, to dobry pomysł — odpowiedział Vilgefortz. - Przespacerujemy się Galerią Chwały. Będziesz miał okazję rzucić okiem na historię magii, Geralcie z Rivii. Nie wątpię, że znasz historię magii, ale będziesz miał okazję zapoznać się z jej historią wizualną. Jeśli jesteś koneserem malarstwa, nie przeraź się. Większość obrazów to dzieła entuzjastycznych studentek z Aretuzy. Lydia, bądź tak dobra i rozjaśnij nieco panujące tu mroki.
Lydia van Bredevort powiodła dłonią w powietrzu i w korytarzu natychmiast zrobiło się jaśniej.
Pierwszy obraz przedstawiał starożytny żaglowiec, miotany wirami wśród sterczących z kipieli raf. Na dziobie statku stał mężczyzna w białej szacie, z głową otoczoną świetlistą aureolą.
— Pierwsze lądowanie — domyślił się wiedźmin.
— Oczywiście — potwierdził Vilgefortz. - Statek Wygnańców. Jan Bekker podporządkowuje swej woli Moc. Uspokaja fale, udowadniając, że magia wcale nie musi być zła i destrukcyjna, lecz może ratować życie.
— To wydarzenie rzeczywiście miało miejsce?
— Wątpię — uśmiechnął się czarodziej. - Bardziej prawdopodobne jest, że w czasie pierwszej podróży i lądowania Bekker wraz z innymi rzygał żółcią, przewieszony przez burtę. Moc udało mu się opanować już po lądowaniu, które dziwnym trafem było szczęśliwe. Przejdźmy dalej. Oto znowu widzisz Jana Bekkera, jak zmusza wodę do tryśnięcia ze skały w miejscu założenia pierwszej osady. A tu, proszę, otoczony przez klęczących osadników Bekker rozpędza chmury i powstrzymuje nawałnicę, by uchronić zbiory.
— A to? Jakie wydarzenie przedstawia ten obraz?
— Poznawanie Wybrańców. Bekker i Giambattista poddają magicznemu testowi dzieci kolejnych przybywających osadników, by wykryć Źródła. Wyselekcjonowane dzieci będą odebrane rodzicom i zabrane do Mirthe, pierwszej siedziby magów. Oglądasz właśnie historyczny moment. Jak widzisz, wszystkie dzieci są przerażone, tylko ta rezolutna bruneteczka z pełnym ufności uśmiechem wyciąga ręce do Giambattisty. To sławna później Agnes z Glanville, pierwsza kobieta, która została czarodziejką. Ta niewiasta za nią to jej matka. Smutna jakaś.
— A ta scena zbiorowa?
— Unia Novigradzka. Bekker, Giambattista i Monck zawierają ugodę z władykami, kapłanami i druidami. Coś w rodzaju paktu o nieagresji i rozdziale magii od państwa. Straszny kicz. Przejdźmy dalej. Tu oto widzimy Geoffreya Moncka wyruszającego w górę Pontaru, wtedy jeszcze zwanego Aevon y Pont ar Gwennelen, Rzeką Alabastrowych Mostów. Monck płynął do Loc Muinne, aby skłonić tamtejsze elfy do przyjęcia grupy dzieci, Źródeł, które miały być szkolone przez elfich magów. Może cię zainteresuje, że wśród dzieci był chłopczyk, zwany później Gerhartem z Aelle. Poznałeś go przed chwilą. Teraz ten chłopczyk nazywa się Hen Gedymdeith.
— Tutaj — wiedźmin spojrzał na czarodzieja — aż prosi się o batalistykę. Wszakże kilka lat po uwieńczonej powodzeniem wyprawie Moncka wojska marszałka Raupennecka z Tretogoru dokonały rzezi Loc Muinne i Est Haemlet, zabijając wszystkie elfy, bez względu na wiek czy płeć. I rozpoczęła się wojna, zakończona masakrą pod Shaerrawedd.
— Twoja imponująca znajomość historii — uśmiechnął się znowu Vilgefortz — pozwala ci wszakże wiedzieć, że w wojnach tych nie brał udziału żaden z liczących się czarodziejów. Dlatego temat nie natchnął żadnej adeptki do namalowania stosownego malowidła. Chodźmy dalej.
— Chodźmy. Tu, na tym płótnie, co to za wydarzenie? Ach, wiem. To Raffard Biały godzi zwaśnionych królów i kładzie kres Wojnie Sześcioletniej. A tu oto mamy Raffarda odmawiającego przyjęcia korony. Piękny, szlachetny gest.
— Tak sądzisz? — przekrzywił głowę Vilgefortz. - Cóż, w każdym razie był to gest o mocy precedensu. Raffard przyjął jednak stanowisko pierwszego doradcy i faktycznie rządził, bo król był debilem.
— Galeria Chwały… — mruknął wiedźmin, podchodząc do następnego obrazu. - A co tutaj mamy?
— Historyczny moment powołania pierwszej Kapituły i uchwalenie Prawa. Od lewej siedzą: Herbert Stammel-ford, Aurora Henson, Ivo Richert, Agnes z Glanville, Ge-offrey Monck i Radmir z Tor Carnedd. Tutaj, jeśli mam być szczery, też aż się prosi o uzupełniający obraz batalistyczny. Wkrótce bowiem w brutalnej wojnie wykończono tych, którzy nie chcieli uznać Kapituły i podporządkować się Prawu. Między innymi Raffarda Białego. Ale o tym historyczne traktaty milczą, by nie szkodzić jego pięknej legendzie.
— A tu… Hmmm… Tak, to chyba malowała adeptka. I to bardzo młoda…
— Niewątpliwie. To zresztą alegoria. Nazwałbym ją alegorią triumfującej kobiecości. Powietrze, Woda, Ziemia i Ogień. I cztery słynne czarodziejki, mistrzynie we władaniu siłami tych żywiołów. Agnes z Glanville, Aurora Henson, Nina Fioravanti i Klara Larissa de Winter. Spójrz na następne, bardziej udane płótno. Tutaj też widzisz Klarę Larissę dokonującą otwarcia akademii dla dziewcząt. W budynku, w którym właśnie się znajdujemy. A te portrety to wsławione absolwentki Aretuzy. Oto długa historia triumfującej kobiecości i postępującej feminizacji zawodu: Yanna z Murivel, Nora Wagner, jej siostra Augusta, Jadę Glevissig, Leticia Charbonneau, Ilona Laux-Antille, Carla Demetia Crest, Yiolenta Suarez, April We-nhaver… I jedyna żyjąca: Tissaia de Vries…