— Ależ zdenerwowani — mruknął redański szpieg, patrząc za odchodzącymi. - Brak wprawy, nic innego. A zamachy stanu i pucze są jak chłodnik z botwinki. Należy je spożywać na zimno. Idziemy, Geralt. I pamiętaj: spokojnie, godnie, bez awantur. Nie każ mi żałować, że nie kazałem cię zakuwać ani pętać.
— Co tu się dzieje, Dijkstra?
— Jeszcze się nie domyśliłeś? - szpieg szedł obok niego, trzej Redańczycy trzymali się z tyłu. - Powiedz no szczerze, wiedźminie, jak to się stało, żeś tu się zjawił?
— Bałem się, że nasturcja uschnie.
— Geralt — Dijkstra spojrzał na niego krzywo. - Wpadłeś w gówno z głową. Wynurkowałeś i trzymasz usta nad powierzchnią, ale nogami wciąż nie sięgasz dna szamba. Ktoś podaje ci pomocną dłoń, ryzykując, że sam się powala i osmrodzi. Poniechaj tedy głupawych żartów. To Yennefer kazała ci tu przyjść, tak?
— Nie. Yennefer śpi w cieplutkim łóżku. Czy to cię uspokoiło?
Olbrzymi szpieg odwrócił się gwałtownie, chwycił, wiedźmina za ramiona i przyparł go do ściany korytarza.
— Nie, nie uspokoiło mnie to, ty cholerny durniu — za-syczał. - Czy ty jeszcze nie pojąłeś, palancie, że przyzwoici, wierni królom czarodzieje nie śpią dzisiejszej nocy? Że w ogóle nie kładli się do łóżek? W cieplutkich łóżkach śpią przekupieni przez Nilfgaard zdrajcy. Sprzedawczycy, którzy sami szykowali pucz, ale na później. Nie wiedzieli, że przejrzano ich plany i uprzedzono zamiary. I oto właśnie wyciąga się ich z ciepłych betów, wali kastetem w zęby, nakłada na łapy obrączki z dwimerytu. Zdrajcy są skończeni, pojmujesz? Jeżeli nie chcesz pójść na dno razem z nimi, przestań udawać idiotę! Czy wczoraj wieczorem Vilgefortz skaptował cię? Czy może już wcześniej skaptowała cię Yennefer? Gadaj! Szybko, bo gówno zaczyna zalewać ci usta!
— Chłodnik z botwinki, Dijkstra — przypomniał Geralt.
— Prowadź mnie do Filippy. Spokojnie, godnie i bez awantur.
Szpieg puścił go, cofnął się o krok.
— Idziemy — powiedział zimno. - Tymi schodami, w górę. Ale rozmowę dokończymy. Obiecuję ci to.
Tam, gdzie łączyły się cztery korytarze, pod podtrzymującą sklepienie kolumną, było jasno od latarni i magicznych kuł. Tłoczyli się tu Redańczycy i czarodzieje. Wśród tych ostatnich byli członkowie Rady — Radcliffe i Sabrina Glevissig. Sabrina, podobnie jak Keira Metz, była w szarym męskim stroju. Geralt zrozumiał, że w przeprowadzanym na jego oczach puczu można rozróżniać stronnictwa po uniformach.
Na posadzce klęczała Triss Merigold, schylona nad ciałem leżącym w kałuży krwi. Geralt poznał Lydię van Bredevoort. Poznał ją po włosach i po jedwabnej sukni. Z twarzy nie rozpoznałby jej, bo to już nie była twarz. Była to ohydna, makabryczna trupia maska, błyszcząca odsłoniętymi aż do połowy policzków zębami i zniekształconą, zapadniętą, źle pozrastaną kością żuchwy.
— Zakryjcie ją — powiedziała głucho Sabrina Glevissig.
— Gdy skonała, rozwiała się iluzja… Cholera, zakryjcie ją czymś!
— Jak to się stało, Radcliffe? — spytała Triss, cofając rękę od pozłacanej rękojeści sztyletu tkwiącego poniżej mostka Lydii. - Jak to się mogło stać? Miało obyć się bez trupów!
— Zaatakowała nas — mruknął czarodziej, opuszczając głowę. - Gdy wyprowadzano Vilgefortza, rzuciła się na nas. Powstało zamieszanie… Sam nie wiem, w jaki sposób… To jej własny sztylet.
— Zakryjcie jej twarz! — Sabrina odwróciła się gwałtownie. Zobaczyła Geralta, jej drapieżne oczy zalśniły jak antracyty.
— Skąd ten się tu wziął?
Triss poderwała się błyskawicznie, przypadła do wiedźmina. Geralt ujrzał tuż przed twarzą jej dłoń. Potem zobaczył błysk i łagodnie pogrążył się w ciemności. Poczuł rękę na kołnierzu i gwałtowne szarpnięcie.
— Trzymajcie go, bo upadnie — głos Triss był nienaturalny, brzmiał w nim udawany gniew. Szarpnęła nim ponownie, tak by na moment znalazł się tuż przy niej.
— Wybacz — usłyszał jej prędki szept. - Musiałam.
Ludzie Dijkstry przytrzymali go.
Poruszył głową. Przestawiał się na inne zmysły. W korytarzach panował ruch, powietrze falowało, niosło zapachy. I głosy. Sabrina Glevissig klęła, Triss mitygowała ją. Śmierdzący koszarami Redańczycy wlekli po podłodze bezwładne ciało szepczące jedwabiem sukni. Krew. Zapach krwi. I zapach ozonu. Zapach magii. Podniesione głosy. Kroki, nerwowy stukot obcasów.
— Pospieszcie się! To wszystko zbyt długo się ciągnie! Powinniśmy już być w Garstangu! Filippa Eilhart. Zdenerwowana.
— Sabrina, znajdź prędko Marti Sodergren. Jeśli będzie trzeba, wyciągnij ją z łóżka. Z Gedymdeithem jest źle. To chyba zawał. Niech Marti się nim zajmie. Ale nie mów niczego, ani jej, ani temu, z którym śpi. Triss, odszukaj i sprowadź do Garstangu Dorreggraya, Drithelma i Carduina.
— Po co?
— Reprezentują królów. Niech Ethain i Esterad będą poinformowani o naszej akcji i o jej skutkach. Zaprowadzisz ich… Triss, masz na ręku krew! Kto?
— Lydia.
— Jasna cholera. Kiedy? Jak?
— Czy to ważne jak? — zimny, spokojny głos. Tissaia de Vries. Szelest sukni. Tissaia była w sukni balowej. Nie w rebelianckim uniformie. Geralt nadstawił uszu, ale nie słyszał dzwonienia kajdan z dwimerytu.
— Udajesz przejętą? - Powtórzyła Tissaia. - Zmartwiona? Gdy organizuje się rewolty, gdy sprowadza się nocą uzbrojonych zbirów, trzeba Uczyć się z ofiarami. Lydia nie żyje, Hen Gedymdeith umiera. Widziałam przed chwilą Artauda ze zmasakrowaną twarzą. Ile jeszcze będzie ofiar, Filippo Eilhart?
— Nie wiem — odpowiedziała twardo Filippa. - Ale nie cofnę się.
— Oczywiście. Ty nie cofasz się przed niczym.
Powietrze drgnęło, obcasy stuknęły o posadzkę w znajomym rytmie. Filippa szła ku niemu. Zapamiętał nerwowy rytm jej kroków, gdy wczoraj razem szli przez salę Aretuzy, by uraczyć się kawiorem. Zapamiętał zapach cynamonu i nardu. Teraz ten zapach mieszał się z zapachem sody. Geralt wykluczał swój udział w jakimkolwiek przewrocie czy puczu, ale zastanowił się, czy uczestnicząc pomyślałby o uprzednim wyczyszczeniu zębów.
— On cię nie widzi, Fil — powiedział pozornie ospale Dijkstra. - Niczego nie widzi i niczego nie widział. Ta z pięknymi włosami oślepiła go.
Słyszał oddech Filippy i czuł każdy jej ruch, ale niezdarnie poruszył głową, udając bezradność. Czarodziejka nie dała się nabrać.
— Nie udawaj, Geralt. Triss zaćmiła ci oczy, ale wszakże nie odebrała rozumu. Jakim cudem się tu znalazłeś?
— Wpadłem. Gdzie jest Yennefer?
— Błogosławieni ci, którzy nie wiedzą — w głosie Filippy nie było drwiny. - Albowiem dłużej pożyją. Bądź wdzięczny Triss. To było miękkie zaklęcie, zaćma wkrótce minie. A ty nie widziałeś tego, czego nie wolno ci było zobaczyć. Pilnuj go, Dijkstra. Zaraz wrócę.
Znowu poruszenie. Głosy. Dźwięczny sopran Keiry Metz, nosowy bas Radcliffe'a. Stuk redańskich buciorów. I podniesiony głos Tissai de Vries.
— Puśćcie ją! Jak mogliście? Jak mogliście jej to zrobić?
— To zdrajczyni! — nosowo, Radcliffe.
— Nigdy w to nie uwierzę!
— Krew nie woda — zimno, Filippa Eilhart. - A cesarz Emhyr obiecał elfom wolność. I własne, niezależne państwo. Tu, na tych ziemiach. Oczywiście, po wyrżnięciu ludzi. I to wystarczyło, by natychmiast nas zdradziła.
— Odpowiedz! — Tissaia de Vries, z emocją. - Odpowiedz jej, Enid!
— Odpowiedz, Francesca.
Brzęk kajdan z dwimerytu. I śpiewny elfi akcent Franceski Findabair, Stokrotki z Dolin, najpiękniejszej kobiety świata.
— Va vort a me, Dh'oine. N'aen te a dice'n.
— Czy to ci wystarczy, Tissaia? — głos Filippy, jak szczeknięcie. - Czy teraz mi wierzysz? Ty, ja, my wszyscy jesteśmy i zawsze byliśmy dla niej Dh'oine, ludźmi, którym ona, Aen Seidhe, nie ma nic do powiedzenia. A ty, Fercart? Co tobie przyrzekli Vilgefortz i Emhyr, że zdecydowałeś się zdradzić?
— Idź do diabła, zboczona gamratko.
Geralt wstrzymał oddech, ale nie dobiegł go odgłos kastetu zderzającego się ze szczęką. Filippa była bardziej opanowana od Keiry. Albo nie miała kastetu.
— Radcliffe, zabierz zdrajców do Garstangu! Detmold, podaj ramię arcymistrzyni de Vries. Idźcie. Ja zaraz dołączę. Kroki. Zapach cynamonu i nardu.
— Dijkstra.
— Jestem, Fil.
— Twoi podkomendni nie są tu już potrzebni. Niech wracają do Loxii.
— Czy aby na pewno…
— Do Loxii, Dijkstra!
— Rozkaz, miłościwa pani — w głosie szpiega zabrzmiało szyderstwo. - Pachołkowie odejdą, zrobili, co do nich należało. Teraz to jest już wyłącznie sprawa czarodziejów. A zatem i ja nie mieszkając schodzę z pięknych oczu waszej wysokości. Podziękowań za pomoc i współudział w puczu nie oczekiwałem, ale pewien jestem, że wasza wysokość zachowa mnie we wdzięcznej pamięci.
— Wybacz, Sigismund. Dziękuję ci za pomoc.
— Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie. Hej, Voymir, zbierz ludzi. Pięciu zostaje ze mną. Resztę sprowadź na dół i zaokrętuj na „Spadę". Tylko cichcem, na paluszkach, bez szumu, bez sensacji. Bocznymi korytarzami. W Loxii i w porcie ani pary z gęby! Wykonać!
— Nic nie widziałeś, Geralt — powiedziała szeptem Filippa Eilhart, wionąc na wiedźmina cynamonem, nardem i sodą. - Niczego nie słyszałeś. Z Vilgefortzem nigdy nie rozmawiałeś. Dijkstra zabierze cię teraz do Loxii. Postaram się odnaleźć cię tam, gdy… Gdy wszystko się skończy. Obiecałam ci coś wczoraj i dotrzymam słowa.
— Co z Yennefer?