Выбрать главу

Szmaciana laleczka patrzyła na niego oczami z guzików.

Usiadł na łóżku, mocno obejmując głowę dłońmi. Na podłodze komnatki nie było krwi. Ale na oparciu krzesła wisiała czarna suknia. Yennefer przebrała się. W męski strój, uniform spiskowców?

Albo wywleczono ją w bieliźnie. W kajdanach z dwimerytu.

*****

We wnęce okna siedziała Marti Sodergren, uzdrowicielka. Podniosła głowę, słysząc jego kroki. Policzki miała mokre od łez.

— Hen Gedymdeith nie żyje — powiedziała łamiącym się głosem. - Serce. Niczego nie mogłam zrobić… Dlaczego wezwali mnie tak późno? Sabrina uderzyła mnie. Uderzyła mnie w twarz. Dlaczego? Co tu się stało?

— Czy widziałaś Yennefer?

— Nie, nie widziałam. Zostaw mnie. Chcę być sama.

— Wskaż mi najkrótszą drogę do Garstangu. Proszę.

*****

Powyżej Aretuzy były trzy zakrzaczone tarasy, dalej zbocze góry robiło się urwiste i niedostępne. Nad urwiskiem wznosił się Garstang. U podstawy pałac był ciemnym, jednolicie gładkim, przylepionym do skał blokiem kamienia. Dopiero wyższa kondygnacja pobłyskiwała marmurem i witrażami okien, złociła się w słońcu blachą kopuł.

Brukowana droga wiodąca do Garstangu i dalej, na szczyt, wiła się dookoła góry jak wąż. Była jednak jeszcze jedna droga, krótsza — schody łączące tarasy, tuż pod Garstangiem znikające w czarnej paszczęce tunelu. Te właśnie schody wskazała wiedźminowi Marti Sodergren.

Zaraz za tunelem był most spinający krawędzie przepaści. Za mostem schody pięły się ostro w górę i skręcały, ginęły za załomem. Wiedźmin przyspieszył kroku.

Balustrada schodów udekorowana była posążkami faunów i nimf. Posążki sprawiały wrażenie żywych. Poruszały się. Medalion wiedźmina zaczął silnie drgać.

Przetarł oczy. Pozorny ruch posążków polegał na tym, że zmieniały postać. Gładki kamień zamieniał się w porowatą, bezkształtną masę, zżartą przez wichry i sól. I zaraz po tym odnawiał się znowu.

Wiedział, co to znaczy. Maskująca Thanedd iluzja chwiała się, zanikała. Mostek też był częściowo iluzoryczny. Przez dziurawy jak rzeszoto kamuflaż przezierała przepaść i huczący na jej dnie wodospad.

Nie było ciemnych płyt wskazujących bezpieczną drogę. Przeszedł przez mostek powoli, bacząc na każdy krok, przeklinając w duchu stratę czasu. Gdy znalazł się po drugiej stronie przepaści, usłyszał kroki biegnącego człowieka.

Poznał go od razu. Z góry, ze schodów, zbiegał Dorregaray, czarodziej będący w służbie króla Ethaina z Cidaris. Pamiętał słowa Filippy Eilhart. Czarodziejów, którzy reprezentowali neutralnych królów, zaproszono do Garstangu jako obserwatorów. Ale Dorregaray gnał po schodach w tempie, które sugerowało, że zaproszenie nagle odwołano.

— Dorregaray!

— Geralt? — sapnął czarodziej. - Co ty tu robisz? Nie stój, uciekaj! Szybko w dół, do Aretuzy!

— Co się stało?

— Zdrada!

— Co?

Dorregaray nagle drgnął i kaszlnął dziwnie, a zaraz po tym pochylił się i upadł prosto na wiedźmina. Zanim Geralt chwycił go, zdążył dostrzec brzechwę szaropiórej strzały sterczącej mu z pleców. Zachwiał się z czarodziejem w objęciach i to uratowało mu życie, bo druga identyczna strzała, zamiast przebić mu gardło, łupnęła w obleśnie uśmiechniętą facjatę kamiennego fauna, utrącając mu nos i część policzka. Wiedźmin puścił Dorregaraya i zanurkował za balustradę schodów. Czarodziej zwalił się na niego.

Strzelców było dwóch i obaj mieli u czapek wiewiórcze ogony. Jeden został na szczycie schodów, napinając łuk, drugi wyciągnął miecz z pochwy i popędził w dół, sadząc po kilka stopni. Geralt strącił z siebie Dorregaraya, zerwał się dobywając miecza. Strzała zaśpiewała, wiedźmin przerwał śpiew, odbijając grot szybkim uderzeniem klingi. Drugi elf był już blisko, ale na widok odbijanej strzały zawahał się na moment. Ale tylko na moment. Rzucił się na wiedźmina, zawijając mieczem do cięcia. Geralt sparował krótko, ukośnie, tak by klinga elfa ześliznęła się po jego ostrzu. Elf stracił równowagę, wiedźmin obrócił się płynnie i ciał go w bok szyi, pod ucho. Tylko raz. Wystarczyło.

Strzelec na szczycie schodów znowu napinał łuk, ale nie zdążył spuścić cięciwy. Geralt zobaczył błysk, elf krzyknął, rozłożył ręce i runął w dół, turlając się po stopniach. Kubrak na jego plecach płonął.

Ze schodów zbiegał następny czarodziej. Na widok wiedźmina zatrzymał się, uniósł rękę. Geralt nie tracił czasu na wyjaśnienia, padł płasko na ziemię, a ognista błyskawica z sykiem przeleciała nad nim, w drobny pył rozbijając statuę fauna.

— Przestań! - wrzasnął. - To ja, wiedźmin!

— Psiakrew — wydyszał czarodziej, podbiegając. Geralt nie przypominał go sobie z bankietu. - Wziąłem cię za jednego z tych elfich bandytów… Co z Dorregarayem? Żyje?

— Chyba tak…

— Prędko, na drugą stronę mostu!

Przeciągnęli Dorregaraya, szczęśliwie, bo w pośpiechu nie zwracali uwagi na chwiejącą się i zanikającą iluzję. Nikt ich nie ścigał, mimo to czarodziej wyciągnął rękę, wyskandował zaklęcie i kolejną błyskawicą rozwalił most. Kamienie zahuczały po ścianach przepaści.

— To ich powinno zatrzymać — powiedział. Wiedźmin otarł krew płynącą z ust Dorregaraya.

— On ma przebite płuco. Możesz mu pomóc?

— Ja mogę — powiedziała Marti Sodergren, z wysiłkiem wspinając się po schodach od strony Aretuzy, od tunelu. -Co tu się dzieje, Carduin? Kto go postrzelił?

— Scoia'tael — czarodziej wytarł czoło rękawem. - W Garstangu trwa walka. Przeklęta banda, jedni lepsi od drugich! Filippa nocą zakuwa Vilgefortza w kajdany, a Vilgefortz i Francesca Findabair sprowadzają na wyspę Wiewiórki! A Tissaia de Vries… Jasna cholera, ta narobiła zamieszania!

— Mówże składniej, Carduin!

— Nie będę tracił czasu na gadanie! Uciekam do Loxii, stamtąd natychmiast teleportuję się do Koviru. A ci tam, w Garstangu, niech się wyrżną nawzajem! To już nie ma żadnego znaczenia! Jest wojna! Cała ta draka była uknuta przez Filippę, by umożliwić królom wszczęcie wojny z Nilfgaardem! Meve z Lyrii i Demawend z Aedirn sprowokowali Nilfgaard! Rozumiecie to?

— Nie — powiedział Geralt. - I wcale nie chcemy rozumieć. Gdzie jest Yennefer?

— Przestańcie! — wrzasnęła Marti Sodergren, schylona nad Dorregarayem. - Pomóżcie mi! Przytrzymajcie go! Nie mogę wyciągnąć strzały!

Pomogli jej. Dorregaray jęczał i dygotał, schody też drżały. Geralt początkowo sądził, że to magia leczących zaklęć Marti. Ale to był Garstang. Nagle eksplodowały witraże, w oknach pałacu zamigotał ogień, zakłębił się dym.

— Jeszcze się biją — zgrzytnął zębami Carduin. - Tam idzie ostro, zaklęcie na zaklęcie…

— Zaklęcia? W Garstangu? Tam jest przecież aura antymagiczna!

— To sprawka Tissai. Nagle zdecydowała się, po czyjej stronie stanąć. Zdjęła blokadę, zlikwidowała aurę i zneutralizowała dwimeryt. Wtedy wszyscy skoczyli sobie do gardeł! Vilgefortz i Terranova z jednej, Filippa i Sabrina z drugiej strony… Pękły kolumny i sklepienie się zawaliło… A Francesca otworzyła wejście do podziemi, stamtąd nagle wyskoczyły te elfie diabły… Krzyczeliśmy, że jesteśmy neutralni, ale Vilgefortz tylko się zaśmiał. Zanim zdążyliśmy zbudować osłonę, Drithelm dostał strzałą w oko, Rejeana nadziali jak jeża… Na dalszy rozwój wypadków nie czekałem. Marti, długo jeszcze? Musimy stąd wiać!

— Dorregaray nie będzie mógł iść — uzdrowicielka wytarła zakrwawione ręce w białą balową suknię. - Teleportuj nas, Carduin.

— Stąd? Oszalałaś chyba. Za blisko Tor Lara. Portal Lary emanuje i wykrzywi każdy teleport. Stąd nie można się teleportować!

— On nie może chodzić! Muszę przy nim zostać…

— To zostań! — Carduin wstał. — I baw się dobrze! Mnie życie miłe! Wracam do Koviru! Kovir jest neutralny!

— Pięknie — wiedźmin splunął, patrząc za niknącym w tunelu czarodziejem. - Koleżeństwo i solidarność! Ale i ja nie mogę z tobą zostać, Marti. Muszę iść do Garstangu. Twój neutralny konfrater rozpieprzył most. Jest inna droga?

Marti Sodergren pociągnęła nosem. Potem podniosła głowę i pokiwała twierdząco.

*****

Był już pod murem Garstangu, gdy na głowę spadła mu Keira Metz.

Wskazana przez uzdrowicielkę droga wiodła przez wiszące ogrody połączone serpentyną schodków. Schodki gęsto porośnięte były bluszczem i kaprifolium, zielsko utrudniało wspinaczkę, ale dawało ukrycie. Udało mu się niepostrzeżenie dostać pod sam mur pałacu. Gdy szukał wejścia, spadła na niego Keira, obydwoje zwalili się w krzaki tarniny.

— Wybiłam sobie ząb — stwierdziła ponuro czarodziejka, sepleniąc lekko. Była rozczochrana, brudna, pokryta tynkiem i sadzą, na policzku miała wielki krwiak.

— I chyba złamałam nogę — dodała, plując krwią. - To ty, wiedźminie? Spadłam na ciebie? Jakim cudem?

— Też się zastanawiam.

— Terranova wyrzucił mnie oknem.

— Możesz wstać?

— Nie, nie mogę.

— Chcę dostać się do środka. Nie zauważony. Którędy?

— Czy wszyscy wiedźmini — Keira splunęła ponownie, jęknęła, próbując unieść się na łokciu — są wariatami? W Garstangu trwa walka! Tam gotuje się tak, że aż sztukateria płynie ze ścian! Szukasz guza?

— Nie. Szukani Yennefer.

— Ha! — Keira zaprzestała wysiłków, położyła się na wznak. - Chciałabym, żeby i mnie ktoś tak kochał. Weź mnie na ręce.