— Zimno tu — wzdrygnął się Jaskier, trzeszcząc gałęziami, na których siedzieli. - Może by tak rozpalić…
— Nawet nie myśl o tym — mruknął wiedźmin. - Zapomniałeś, gdzie jesteś?
— One do tego stopnia… — trubadur rozejrzał się płochliwie. - Żadnego ognia, tak?
— Drzewa nienawidzą ognia. One też.
— Psiakrew. Będziemy siedzieć w chłodzie? I w tych cholernych ciemnościach? Gdy wyciągnę rękę, nie widzę własnych palców…
— To nie wyciągaj.
Jaskier westchnął, zgarbił się, roztarł łokcie. Słyszał, jak siedzący obok wiedźmin łamie w palcach cienkie patyczki.
W mroku rozjarzyło się nagle zielone światełko, z początku mdłe i niewyraźne, ale jaśniejące szybko. Po pierwszym zabłysły następne, w wielu miejscach, poruszając się i tańcząc jak świetliki lub błędne ogniki na bagnie. Las ożył nagle migotaniną cieni, Jaskier zaczął widzieć sylwetki otaczających ich driad. Jedna zbliżyła się, postawiła przy nich coś, co wyglądało jak rozżarzony kłąb roślin. Poeta ostrożnie wyciągnął rękę, zbliżył dłoń. Zielony żar był zupełnie zimny.
— Co to jest, Geralt?
— Próchno i rodzaj mchu. To rośnie tylko tutaj, w Brokilonie. I tylko one wiedzą, jak to wszystko razem spleść, by świeciło. Dziękuję ci, Fauve.
Driada nie odpowiedziała, ale i nie odeszła. Przykucnęła obok. Jej czoło przepasywał wianek, długie włosy spadały na ramiona. W świetle włosy wyglądały na zielone, a może i naprawdę takie były. Jaskier wiedział, że włosy driad miewały najdziwaczniejsze barwy.
— Taedh — powiedziała melodyjnie, unosząc na trubadura oczy błyszczące w drobnej twarzy przeciętej skośnie dwoma równoległymi ciemnymi pasami maskującego malunku. - Ess've vort shaente aen Ettariel? Shaente a'vean vort?
— Nie… Może później — odpowiedział grzecznie, starannie dobierając słowa Starszej Mowy. Driada westchnęła, pochyliła się, delikatnie pogładziła gryf leżącej obok lutni, wstała sprężyście. Jaskier patrzył za nią, gdy odchodziła w las, ku innym, których cienie chwiejnie majaczyły w niewyraźnym blasku zielonych latarenek.
— Chyba jej nie obraziłem, co? — spytał cicho. - One mówią własnym dialektem, nie znam grzecznościowych form…
— Sprawdź, czy masz nóż w brzuchu — w głosie wiedźmina nie było ani drwiny, ani humoru. - Driady reagują na obrazę wbiciem noża w brzuch. Nie bój się, Jaskier. Zdaje się, że są skłonne wybaczyć ci znacznie więcej niż językowe potknięcia. Koncert, który dałeś pod lasem, najwyraźniej przypadł im do gustu. Teraz jesteś ard tśedh, wielki bard. Czekają na dalszy ciąg „Kwiatu Ettariel". Znasz dalszy ciąg? Bo to przecież nie twoja ballada.
— Przekład jest mój. Wzbogaciłem też nieco elfią muzykę, nie zauważyłeś?
— Nie.
— Tak przypuszczałem. Na szczęście driady lepiej znają się na sztuce. Gdzieś czytałem, że są niezwykle muzykalne. Dlatego ułożyłem mój sprytny plan, za który, nawiasem mówiąc, jeszcze mnie nie pochwaliłeś.
— Pochwalam — powiedział wiedźmin po chwili milczenia. - To było rzeczywiście sprytne. A szczęście też ci dopisało, jak zwykle. Ich łuki biją celnie na dwieście kroków. Zwykle nie czekają do chwili, gdy ktoś przejedzie na ich brzeg rzeki i zacznie śpiewać. Są bardzo wrażliwe na nieprzyjemne zapachy. A gdy trupa uniesie nurt Wstążki, to im nie cuchnie pod lasem.
— A, co tam — poeta odchrząknął, przełknął ślinę. -Najważniejsze, że mi się udało i że cię odnalazłem. Geralt, jak ty tu…
— Brzytwę masz?
— Hę? No pewnie, że mam.
— Pożyczysz mi rano. Ta broda doprowadza mnie do szału.
— A driady nie miały… Hmmm… No tak, prawda, im brzytwy są w zasadzie zbędne. Pożyczę ci, oczywiście. Geralt?
— Co?
— Nie mam ze sobą niczego do żarcia. Czy ard taedh, wielki bard, może w gościnie u driad mieć nadzieję na kolację?
— One nie jadają kolacji. Nigdy. A strażniczki na granicy Brokilonu nie jadają i śniadań. Przyjdzie ci pocierpieć do południa. Ja się już przyzwyczaiłem.
— Ale gdy dotrzemy do ich stolicy, do tego słynnego, skrytego w sercu puszczy Duen Canell…
— Nigdy tam nie dotrzemy, Jaskier.
— Jak to? Myślałem, że… Przecież ty… Przecież udzieliły ci azylu. Przecież… cię tolerują…
— Użyłeś właściwego słowa. Milczeli długo.
— Wojna — powiedział wreszcie poeta. - Wojna, nienawiść i pogarda. Wszędzie. We wszystkich sercach.
— Poetyzujesz.
— Ale tak przecież jest.
— Dokładnie tak. No, mów, z czym przybywasz. Opowiadaj, co stało się ze światem w czasie, gdy mnie tutaj leczono.
— Najpierw — Jaskier chrząknął cicho — ty opowiedz mi o tym, co naprawdę wydarzyło się w Garstangu.
— Triss nie opowiedziała ci?
— Opowiedziała. Ale chciałbym poznać twoją wersję.
— Jeśli znasz wersję Triss, znasz wersję dokładniejszą i zapewne wierniejszą. Opowiedz mi o tym, co stało się później, gdy ja już byłem w Brokilonie.
— Geralt — szepnął Jaskier. - Ja naprawdę nie wiem, co stało się z Yennefer i z Ciri… Nikt tego nie wie. Triss też…
Wiedźmin poruszył się gwałtownie, gałęzie zatrzeszczały.
— Czy ja cię pytam o Ciri lub o Yennefer? — powiedział zmienionym głosem. - Opowiedz mi o wojnie.
— Nic nie wiesz? Żadne wieści cię tu nie doszły?
— Doszły. Ale chcę wszystko usłyszeć od ciebie. Mów, proszę.
— Nilfgaardczycy — zaczął bard po chwili milczenia — zaatakowali Lyrię i Aedirn. Bez wypowiedzenia wojny. Powodem był jakoby napad wojsk Demawenda na jakiś pograniczny fort w Dol Angra, dokonany w czasie zjazdu czarodziejów na Thanedd. Niektórzy mówią, że to była prowokacja. Że to byli Nilfgaardczycy przebrani za żołnierzy Demawenda. Jak było rzeczywiście, chyba nigdy się nie dowiemy. W każdym razie odwet Nilfgaardu był błyskawiczny i zmasowany: granicę przekroczyła potężna armia, która musiała być koncentrowana w Dol Angra od tygodni, jeśli nie miesięcy. Spalla i Scala, obie lyrijskie twierdze graniczne, zostały zdobyte z marszu, w ciągu zaledwie trzech dni. Rivia była przygotowana do wielomiesięcznego oblężenia, a skapitulowała po dwóch dniach pod naciskiem cechów i kupiectwa, którym obiecano, że jeśli miasto otworzy bramy i złoży okup, to nie będzie ograbione…
— Dotrzymano przyrzeczenia?
— Tak.
— Ciekawe — głos wiedźmina znowu zmienił się nieco. - Dotrzymywanie obietnic w dzisiejszych czasach? Nie mówię o tym, że dawniej nawet nie myślano o składaniu takich obietnic, bo nikt ich nie oczekiwał. Rzemieślnicy i kupcy nie otwierali bram twierdz, lecz bronili ich, każdy cech własnej baszty lub machikuły.
— Pieniądz nie ma ojczyzny, Geralt. Kupcom wszystko jedno, pod czyimi rządami robią pieniądze. A nilfgaardzkiemu palatynowi wszystko jedno, od kogo będzie ściągał podatki. Martwi kupcy nie robią pieniędzy i nie płacą podatków.
— Mów dalej.
— Po kapitulacji Rivii armia Nilfgaardu w niebywałym tempie poszła na północ, prawie nie napotykając oporu. Wojska Demawenda i Meve wycofywały się, nie mogąc zewrzeć frontu do decydującej bitwy. Nilfgaardczycy doszli do Aldersbergu. By nie dopuścić do blokady twierdzy, Demawend i Meve zdecydowali się przyjąć bitwę. Pozycja ich armii nie była najlepsza… Psiakrew, gdyby było więcej światła, nakreśliłbym ci…
— Nie kreśl. I streszczaj się. Kto zwyciężył?
— Słyszeliście, panie? — jeden z regestrantów, zdyszany i spocony, przedarł się przez grupę otaczającą stół. - Przybył goniec z pola! Zwyciężyliśmy! Bitwa wygrana! Wiktoria! Nasz, nasz jest dzień! Pobiliśmy wroga, pobiliśmy na głowę!
— Ciszej — skrzywił się Evertsen. - Głowa pęka od tych waszych wrzasków. Tak, słyszałem, słyszałem. Pobiliśmy wroga. Nasz jest dzień, nasze jest pole i wiktoria też jest nasza. Wielka mi sensacja.
Komornicy i regestranci uciszyli się, patrzyli na przełożonego ze zdziwieniem.
— Nie radujecie się, panie komorzy?
— Raduję. Ale umiem czynić to w ciszy.
Regestranci milczeli, popatrując po sobie. Szczeniaki, pomyślał Evertsen. Podnieceni gówniarze. Im zresztą nie dziwię się, ale proszę, tam, na wzgórzu, nawet Menno Coehoorn i Elan Trahe, ba, nawet siwobrody generał Braibant, wrzeszczą, podskakują z uciechy i gratulacyjnie okładają się po plecach. Wiktoria! Nasz jest dzień! A czyj miał być? Królestwa Aedirn i Lyrii zdołały zmobilizować łącznie trzy tysiące jazdy i dziesięć tysięcy pieszego żołnierza, z czego jedna piąta już w pierwszych dniach inwazji została zablokowana, odcięta w fortach i twierdzach. Część pozostałej armii musieli wycofać do ochrony skrzydeł, zagrożonych przez dalekie rajdy lekkiej jazdy i dywersyjne uderzenia oddziałów Scoia'tael. Pozostałe pięć lub sześć tysięcy — w tym nie więcej niż tysiąc dwustu rycerzy — przyjęło bitwę na polach pod Aldersbergiem. Coehoorn rzucił na nich trzynastotysięczną armię, w tym dziesięć chorągwi pancernych, kwiat nilfgaardzkiego rycerstwa. A teraz cieszy się, ryczy, wali buzdyganem o udo i woła o piwo… Wiktoria! Wielka mi sensacja.
Gwałtownym ruchem zgarnął i zebrał do kupy zalegające stół mapy i notatki, podniósł głowę, rozejrzał się.
— Nadstawcie uszu — powiedział opryskliwie do regestrantów. - Będę wydawał polecenia. Jego podwładni zastygli w oczekiwaniu.
— Każdy z was — zaczął — przysłuchiwał się wczorajszej przemowie wygłoszonej przez pana marszałka polnego Coehoorna do chorążych i oficerów. Zwracam tedy uwagę waszmościów, że to, co marszałek mówił do wojskowych, was nie dotyczy. Wy macie do wykonania inne zadania i rozkazy. Moje rozkazy.