Выбрать главу

Czytałam w świątyni o portalach, przypomniała sobie, wytrząsając piasek z włosów. W księgach były wzmianki o teleportach spaczonych albo chaotycznych, które niosą nie wiadomo dokąd i wyrzucają nie wiadomo gdzie. Portal w Wieży Mewy był pewnie właśnie taki. Wyrzucił mnie gdzieś na końcu świata. Nikt nie wie gdzie. Nikt mnie tutaj nie będzie szukał i nikt nie znajdzie. Jeśli tu zostanę, umrę.

Wstała. Mobilizując wszystkie siły, przytrzymując się głazu, zrobiła pierwszy krok. Potem drugi. I trzeci.

Te pierwsze kroki uświadomiły jej, że sprzączki prawego buta są zerwane, a opadająca cholewka uniemożliwia marsz. Usiadła, tym razem w celowy, niewymuszony sposób, dokonała przeglądu ubrania i wyposażenia. Koncentrując się na tej czynności, zapomniała o zmęczeniu i bólu.

Pierwszą rzeczą, którą odkryła, był kordzik. Zapomniała o nim, pochwa przesunęła się do tyłu. Obok kordzika, jak zwykle, na pasku była mała sakiewka. Prezent od Yennefer. Zawierająca to, co „dama zawsze winna mieć przy sobie". Ciri rozwiązała mieszek. Niestety, standardowy ekwipunek damy nie uwzględniał sytuacji, w której się znalazła. Sakiewka zawierała szylkretowy grzebyk, uniwersalny nożyk-pilnik do paznokci, opakowany, wyjałowiony tampon z lnianej tkaniny i jadeitowe pudełeczko maści do rąk.

Ciri natychmiast natarła maścią spieczoną twarz i usta, natychmiast też chciwie zlizała smarowidełko z warg. Nie zastanawiając się długo wylizała całe pudełeczko rozkoszując się tłustością i odrobiną kojącej wilgoci. Użyte do aromatyzowania maści rumianek, ambra i kamfora smakowały obrzydliwie, ale podziałały stymulująco.

Związała opadającą cholewkę wywleczonym z rękawa rzemykiem, wstała, tupnęła kilka razy, dla próby. Rozpakowała i rozwinęła tampon, zrobiła z niego szeroką opaskę chroniącą rozbitą skroń i przypieczone słońcem czoło.

Wstała, poprawiła pas, przesunęła kordzik bliżej lewego biodra, odruchowo wyjęła go z pochwy, sprawdziła klingę kciukiem. Była ostra. Wiedziała o tym.

Mam broń, pomyślała. Jestem wiedźminką. Nie, nie zginę tu. Co tam głód, wytrzymam, w świątyni Melitele czasem trzeba było pościć nawet i dwa dni. A woda… Wodę muszę znaleźć. Będę szła tak długo, aż znajdę. Ta przeklęta pustynia musi się gdzieś kończyć. Gdyby to była wielka pustynia, wiedziałabym coś o niej, zauważyłabym ją na mapach, które oglądałam razem z Jarre. Jarre… Ciekawe, co on teraz robi…

Ruszam, zadecydowała. Idę na zachód, widzę, gdzie zachodzi słońce, to jedyny pewny kierunek. Przecież ja nigdy nie błądzę, zawsze wiem, w którą stronę należy iść. Jeśli będzie trzeba, będę szła całą noc. Jestem wiedźminką. Gdy tylko wrócą mi siły, będę biec jak na Szlaku. Wtedy dotrę szybko do krańca tego pustkowia. Wytrzymam. Muszę wytrzymać… Ha, Geralt pewnie nieraz bywał na pustyniach takich jak ta, kto wie, czy nie bywał na jeszcze gorszych…

Idę.

Krajobraz nie zmienił się po pierwszej godzinie marszu. Dookoła nadal nie było nic, tylko kamienie, szaro-czerwone, ostre, osuwające się spod nóg, zmuszające do ostrożności. Rzadkie krzaki, suche i kolczaste, wyciągały ku niej z rozpadlin poskręcane pędy. Przy pierwszym napotkanym krzaku Ciri zatrzymała się, licząc, że trafi na liście lub młode gałązki, które można będzie wyssać i zżuć. Ale krzak miał tylko kaleczące palce ciernie. Nie nadawał się nawet do tego, by wyłamać z niego kij. Drugi i trzeci krzak były takie same, następne zlekceważyła, minęła nie zatrzymując się.

Zmierzchało szybko. Słońce opuściło się nad zębaty, poszarpany horyzont, niebo rozbłysło czerwienią i purpurą. Wraz ze zmrokiem nadchodził chłód. Początkowo powitała go z radością, zimno koiło spieczoną skórę. Wkrótce jednak zrobiło się jeszcze zimniej, a Ciri zaczęła szczękać zębami. Przyspieszyła kroku, licząc na to, że rozgrzeje ją ostry marsz, ale wysiłek znowu obudził ból w boku i w kolanie. Zaczęła utykać. Na domiar złego słońce całkiem skryło się za horyzontem i momentalnie zapanowała ciemność. Księżyc był w nowiu, a gwiazdy, od których skrzyło się niebo, nie pomagały. Ciri wkrótce przestała widzieć drogę przed sobą. Kilkakrotnie przewróciła się, boleśnie zdzierając skórę z nadgarstków. Dwukrotnie natrafiła stopą na rozpadlinę między kamieniami, przed złamaniem lub skręceniem nogi uratował ją wyłącznie wyuczony wiedźmiński unik w upadku. Zrozumiała, że nic z tego. Marsz wśród ciemności był niemożliwy.

Usiadła na płaskim bloku bazaltu, czując obezwładniającą rozpacz. Nie miała pojęcia, czy idąc utrzymała kierunek, dawno już zgubiła miejsce, w którym słońce znikło za horyzontem, zupełnie straciła z oczu poświatę, którą kierowała się w czasie pierwszych godzin po zachodzie. Dookoła była już tylko aksamitna, nieprzejrzana czerń. I dojmujące zimno. Zimno, które paraliżowało, kąsało stawy, zmuszało do garbienia się i wciągania głowy w obolałe od przykurczu ramiona. Ciri zaczęła tęsknić za słońcem, choć wiedziała, że wraz z jego powrotem zwali się na skały żar, którego nie będzie w stanie znieść. W którym nie będzie w stanie kontynuować marszu. Znowu poczuła, jak gardło ściska jej chęć płaczu, jak ogarnia ją fala rozpaczy i beznadziei. Ale tym razem rozpacz i beznadzieja zamieniły się we wściekłość.

— Nie będę płakać! - krzyknęła w mrok. - Jestem wiedźminką! Jestem…

Czarodziejką.

Ciri uniosła ręce, przycisnęła dłonie do skroni. Moc jest wszędzie. Jest w wodzie, powietrzu, w ziemi…

Wstała szybko, wyciągnęła ręce, wolno, niepewnie postąpiła kilka kroków, gorączkowo szukając źródła. Miała szczęście. Prawie natychmiast poczuła w uszach znajomy szum i pulsowanie, poczuła energię bijącą z wodnej żyły skrytej w głębinach ziemi. Zaczerpnęła Mocy razem z ostrożnym, powstrzymywanym wdechem, wiedziała, że jest osłabiona, a w takim stanie raptowne odtlenienie mózgu mogło momentalnie pozbawić ją przytomności, zniweczyć cały wysiłek. Energia powoli wypełniała ją, przynosiła znajomą, chwilową euforię. Płuca zaczęły pracować silniej i szybciej. Ciri opanowała przyspieszony oddech — zbyt intensywne dotlenianie też mogło mieć fatalne skutki.

Udało się.

Najpierw zmęczenie, pomyślała, najpierw ten paraliżujący ból w ramionach i udach. Potem zimno. Muszę podwyższyć temperaturę ciała…

Stopniowo przypominała sobie gesty i zaklęcia. Niektóre wykonywała i wypowiadała zbyt pospiesznie — nagle chwyciły ją kurcze i drgawki, gwałtowny spazm i zawrót głowy podciął jej kolana. Usiadła na bazaltowej płycie, uspokoiła roztrzęsione ręce, opanowała rwący się, arytmiczny oddech.

Powtórzyła formuły, wymuszając na sobie spokój i precyzję, skupienie i pełną koncentrację woli. I tym razem skutek był natychmiastowy. Roztarta na udach i karku ogarniające ją ciepło. Wstała, czując, jak zmęczenie znika, a obolałe mięśnie odprężają się.

— Jestem czarodziejką! - krzyknęła triumfalnie, wysoko unosząc rękę. - Przybądź, nieśmiertelne Światło! Wzywam cię! Aen'drean va, eveigh Aine!

Niewielka ciepła kula światła wyfrunęła z jej dłoni jak motyl, ciskając na kamienie ruchliwe mozaiki cienia. Wolno poruszając ręką, ustabilizowała kulę, ustawiła ją tak, by wisiała przed nią. To nie był najszczęśliwszy pomysł — światło oślepiało ją. Spróbowała umieścić kulę za plecami, ale i to dało kiepski efekt — jej własny cień kładł się na drogę, pogarszał widoczność. Ciri powolutku przesunęła świetlistą sferę w bok, zawiesiła ją nieco powyżej prawego ramienia. Choć kula w oczywisty sposób nie umywała się do prawdziwej magicznej Aine, dziewczynka była niesłychanie dumna ze swego wyczynu.

— Ha! — powiedziała napuszona. - Szkoda, że Yennefer tego nie widzi!

Raźno i energicznie podjęła marsz, krocząc szybko i pewnie, wybierając drogę w migotliwym i niepewnym chiaroscuro, rzucanym przez kulę. Idąc, starała się przypomnieć sobie inne zaklęcia, ale żadne nie wydawało się jej właściwe, przydatne w tej sytuacji, ponadto niektóre były bardzo wyczerpujące, bała się ich trochę, nie chciała używać bez wyraźnej konieczności. Niestety, nie znała żadnego, które zdolne byłoby stworzyć wodę lub jedzenie. Wiedziała, że takowe istniały, ale żadnego z nich nie umiała zastosować.

W świetle magicznej sfery martwa dotychczas pustynia nagle nabrała życia. Spod nóg Ciri uciekały niezgrabne połyskliwe żuki i kosmate pająki. Niewielki rudożółty skorpion, wlokący za sobą segmentowany ogon, chyżo przebiegł jej drogę, zemknął w szczelinę między kamieniami. Zielona długoogoniasta jaszczurka prysnęła w mrok, szeleszcząc po żwirze. Zmykały przed nią podobne do wielkich myszy gryzonie, zwinnie i wysoko podskakujące na tylnych nogach. Kilkakrotnie dojrzała w ciemnościach odblask oczu, a raz usłyszała mrożący krew w żyłach syk, dobiegający ze skalnego rumowiska. Jeżeli z początku nosiła się z zamiarem upolowania czegoś nadającego się do jedzenia, syk całkowicie zniechęcił ją do myszkowania wśród kamieni. Zaczęła uważniej patrzeć pod nogi, a przed oczami stanęły jej ryciny z ksiąg, które oglądała w Kaer Morhen. Gigantyczny skorpion. Scarletia. Przeraża. Wicht. Łamią. Krabopąjąk. Potwory żyjące na pustyniach. Szła, rozglądając się płochliwie i czujnie nadstawiając uszu, ściskając w spotniałej dłoni rękojeść kordzika.

Po kilku godzinach świetlista kula zmętniała, rzucany przez nią krąg światła zmalał, zmroczniał, rozmazał się. Ciri, koncentrując się z trudem, ponownie wypowiedziała zaklęcie. Kula na kilka sekund zatętniła jaśniejszym blaskiem, ale natychmiast sczerwieniała i przygasła znowu. Wysiłek zachwiał nią, zatoczyła się, przed oczami zatańczyły jej czarne i czerwone plamy. Usiadła ciężko, zgrzytając żwirem i luźnymi kamieniami.

Kula zgasła zupełnie. Ciri nie próbowała już zaklęć, wyczerpanie, pustka i brak energii, które czuła w sobie, z góry przekreślały szansę na sukces.