Mrówki, które zaczęli znajdować w obfitości, zawierały w sobie kwaśną wilgoć, ale Ciri coraz poważniej zaczęła się zastanawiać nad powrotem do źródełka. Gdyby poszli jeszcze dalej i nie znaleźli wody, na powrót mogłoby nie wystarczyć sił. Upał był wciąż straszliwy, marsz wycieńczał.
Już miała zamiar zacząć tłumaczyć to Konikowi, gdy ten nagle zarżał przeciągle, machnął ogonem i pobiegł galopem w dół, między zębate skały. Ciri podążyła za nim, w marszu zjadając mrówcze odwłoki.
Wielką przestrzeń między skałami wypełniała szeroka piaszczysta łacha, a w jej środku widniało wyraźne zagłębienie.
— Ha! — ucieszyła się Ciri. - Mądry z ciebie konik, Koniku. Znowu odnalazłeś źródełko. W tym dole musi być woda!
Jednorożec prychał przeciągle, okrążając zagłębienie lekkim kłusem. Ciri zbliżyła się. Zagłębienie było duże, miało co najmniej dwadzieścia stóp średnicy. Było precyzyjnie i równiutko koliste, przypominało lejek, tak regularny, jak gdyby ktoś odcisnął w piasku gigantyczne jajo. Ciri zrozumiała nagle, że tak regularny kształt nie mógł powstać samorzutnie. Ale już było za późno.
Na dnie leja coś poruszyło się, a w twarz Ciri uderzył gwałtowny grad piasku i żwiru. Odskoczyła, upadła i spostrzegła, że jedzie w dół. Strzelające fontanny żwiru biły nie tylko w nią — biły w krawędź leja, a krawędź osypywała się falami i wlokła ku dnu. Wrzasnęła, jak pływak młócąc rękami, bezskutecznie próbując znaleźć oparcie dla nóg. Natychmiast zorientowała się, że gwałtowne ruchy tylko pogarszają sprawę, wzmagają osypywanie się piasku. Przekręciła się na wznak, zaparła obcasami i szeroko rozrzuciła ręce. Piasek na dnie dołu poruszył się i zafalował, dostrzegła wychylające się spod niego brązowe, zakończone hakami kleszcze, długie na dobre pół sążnia. Wrzasnęła znowu, tym razem znacznie głośniej.
Grad żwiru przestał nagle sypać się na nią, uderzył w przeciwległą krawędź leja. Jednorożec stanął dęba, rżąc opętańczo, krawędź załamała się pod nim. Próbował wyrwać się z grząskiego piachu, ale nadaremnie — grzązł w nim coraz bardziej i coraz szybciej osuwał się w kierunku dna. Straszliwe kleszcze zakłapały gwałtownie. Jednorożec zarżał rozpaczliwie, targnął się, bezsilnie bijąc przednimi kopytami osypujący się piasek. Tylne nogi miał zupełnie uwięźnięte. Gdy osunął się na samo dno leja, capnęły go okropne szczypce ukrytego w piachu stwora.
Słysząc dziki wizg bólu, Ciri wrzasnęła wściekle i rzuciła się w dół, wyszarpując kordzik z pochwy. Gdy tylko znalazła się na dnie, zrozumiała, że popełniła błąd. Potwór krył się głęboko, dźgnięcia kordzika nie dosięgały go poprzez warstwę piasku. Na domiar złego trzymany w potwornych kleszczach i wciągany w piaszczystą pułapkę jednorożec szalał z bólu, kwiczał, na oślep tłukł przednimi kopytami, grożąc jej pogruchotaniem kości.
Wiedźmińskie tańce i sztuczki były tu na nic. Ale istniało jedno dość proste zaklęcie. Ciri przywołała Moc i uderzyła telekinezą.
W górę frunęła chmura piachu, odsłaniając ukrytego potwora uczepionego uda kwiczącego jednorożca. Ciri wrzasnęła z przerażenia. Czegoś tak obrzydliwego nie widziała jeszcze nigdy w życiu, na żadnej ilustracji, w żadnej z wiedźmińskich ksiąg. Czegoś tak szkaradnego nie była sobie nawet w stanie wyobrazić.
Potwór był brudnoszary, obły i pękaty jak opita krwią pluskwa, wąskie segmenty baryłowatego korpusu pokrywała rzadka szczecina. Nóg zdawał się w ogóle nie mieć, natomiast kleszcze miał prawie tak długie jak on sam.
Pozbawiony piaszczystej osłony stwór natychmiast puścił jednorożca i zaczął się zakopywać szybkimi, gwałtownymi podrygami pękatego cielska. Szło mu to wyjątkowo sprawnie, a wydzierający się z leja jednorożec jeszcze mu pomagał, spychając w dół zwały piachu. Ciri ogarnął szał i żądza zemsty. Rzuciła się na ledwie już widoczną spod piachu szkaradę i wraziła kordzik w wysklepiony grzbiet. Zaatakowała od tyłu, przezornie trzymając się z daleka od kłapiących kleszczy, którymi potwór, jak się okazało, potrafił sięgnąć dość daleko do tyłu. Dźgnęła znowu, a stwór zakopywał się w niesamowitym tempie. Ale nie zakopywał się w piachu, by uciec. Robił to po to, by zaatakować. Na to, by skryć się zupełnie, wystarczyły mu jeszcze dwa podrygi. Ukryty, gwałtownie pchnął falę żwiru, zagrzebując Ciri do połowy ud. Wyrwała się i rzuciła w tył, ale nie było dokąd uciekać — to ciągle był lej w sypkim piasku, każde poruszenie ciągnęło na dno. A piasek na dnie wybrzuszył się sunącą ku niej falą, z fali wyłoniły się szczękające, zakończone ostrymi hakami kleszcze.
Uratował ją Konik. Osunąwszy się na dno leja, potężnie uderzył kopytami w wybrzuszenie piachu zdradzające płytko ukrytego potwora. Pod dzikimi kopnięciami odsłonił się szary grzbiet. Jednorożec schylił łeb i przygwoździł straszydło rogiem, celnie, w miejscu, gdzie uzbrojona kleszczami głowa łączyła się z pękatym tułowiem. Widząc, że szczypce przytłoczonego do ziemi monstrum bezsilnie orzą piach, Ciri doskoczyła, z rozmachem wbiła kordzik w podrygujące cielsko. Wyszarpnęła ostrze, uderzyła jeszcze raz. I jeszcze raz. Jednorożec wyrwał róg i z impetem spuścił na beczkowaty korpus przednie kopyta.
Tratowane monstrum nie próbowało się już zakopywać. Nie poruszało się w ogóle. Piasek wokół niego zawilgotniał od zielonkawej cieczy.
Nie bez trudności wydostali się z leja. Odbiegłszy kilka kroków, Ciri bezwładnie zwaliła się na piasek, dysząc ciężko i dygocząc pod falami atakującej krtań i skronie adrenaliny. Jednorożec obszedł ją dookoła. Stąpał niezgrabnie, z rany na udzie ciekła mu krew, spływając po nodze na pęcinę, znacząc kroki czerwonym śladem. Ciri podniosła się na czworaki i zwymiotowała gwałtownie. Po chwili wstała, zatoczyła się, podeszła do jednorożca, ale Konik nie pozwolił się dotknąć. Odbiegł, po czym przewrócił się na piach i wytarzał. A potem wyczyścił róg, kilkakrotnie dźgając nim w piasek.
Ciii też oczyściła i wytarła klingę kordzika, co i rusz niespokojnie zerkając w stronę niedalekiego leja. Jednorożec wstał, zarżał, podszedł do niej stępa.
— Chciałabym obejrzeć twoją ranę, Koniku. Konik zarżał i potrząsnął rogatym łbem.
— Jeśli nie, to nie. Jeśli możesz iść, idziemy. Lepiej nie zostawajmy tu.
Niedługo potem pojawiła się na ich drodze kolejna rozległa ławica piachu, cała aż do krawędzi otaczających ją skał upstrzona wygrzebanymi w piasku lejami. Ciri przyglądała się z przerażeniem — niektóre leje były co najmniej dwukrotnie większe od tego, w którym niedawno walczyli o życie.
Nie odważyli się przeciąć ławicy, lawirując pomiędzy lejami. Ciri była przekonana, że leje były pułapkami na nieostrożne ofiary, a siedzące w nich monstra z długimi kleszczami były groźne tylko dla ofiar, które do lejów wpadały. Zachowując ostrożność i trzymając się z daleka od dołów, można było pokonać piaszczysty teren na przełaj, nie lękając się, że któryś z potworów wylezie z leja i zacznie ich gonić. Była pewna, że nie ma ryzyka — ale wolała nie sprawdzać. Jednorożec był najwyraźniej podobnego zdania — parskał, prychał i odbiegał, odciągał ją od ławicy piasku. Nadłożyli drogi, szerokim łukiem omijając niebezpieczny teren, trzymając się skał i twardego kamienistego gruntu, przez który żadna z bestii nie byłaby w stanie się przekopać.
Idąc, Ciri nie spuszczała z lejów oka. Kilkakrotnie widziała, jak z morderczych pułapek strzelały w górę fontanny piachu — potwory pogłębiały i odnawiały swoje siedziby. Niektóre leje były tak blisko siebie, że wyrzucany przez jedno monstrum żwir trafiał do innych dołków, alarmując ukryte na dnie stwory, a wtedy rozpoczynała się straszliwa kanonada, przez kilka chwil piasek świszczał i prał dookoła jak grad.
Ciri zastanawiała się, na co piaskowe potwory polują na bezwodnym i martwym pustkowiu. Odpowiedź przyszła sama — z jednego z bliższych dołów szerokim łukiem wyfrunął ciemny przedmiot, z trzaskiem padając niedaleko nich. Po krótkiej chwili wahania zbiegła ze skał na piasek. Tym, co wyleciało z leja, był trupek gryzonia przypominającego królika. Przynajmniej z futerka. Trupek był bowiem skurczony, twardy i suchy jak wiór, lekki i pusty jak pęcherz. Nie było w nim ani kropli krwi. Ciri wzdrygnęła się — wiedziała już, na co szkarady polują i jak się odżywiają.
Jednorożec zarżał ostrzegawczo. Ciri uniosła głowę. W najbliższej okolicy nie było żadnego leja, piasek był równy i gładki. I na jej oczach ten równy i gładki piasek wybrzuszył się nagle, a wybrzuszenie szybko zaczęło sunąć w jej stronę. Rzuciła wyssane truchełko i pędem umknęła na skały.
Decyzja, by ominąć piaszczystą ławicę, okazała się bardzo słuszna.
Poszli dalej, omijając najmniejsze nawet połacie piasku, stąpając wyłącznie po twardym gruncie.
Jednorożec szedł wolno, utykał. Z jego skaleczonego uda wciąż ciekła krew. Ale nadal nie pozwalał jej podejść i obejrzeć rany.
Piaszczysta ławica zwęziła się znacznie i zaczęła wić. Drobny i sypki piasek ustąpił miejsca grubemu żwirowi, potem otoczakom. Lejów nie widzieli już od dłuższego czasu, postanowili więc iść wytyczonym przez ławicę szlakiem. Ciri, choć znowu męczona pragnieniem i głodem, zaczęła poruszać się szybciej. Była nadzieja. Kamienista ławica nie była żadną ławicą. Była dnem rzeki płynącej od strony gór. W rzece nie było wody, ale rzeka prowadziła do źródeł — zbyt słabych i zbyt mało wydajnych, by wypełnić wodą koryto, ale pewnie wystarczających, by się napić.
Szła szybciej, ale musiała zwolnić. Bo jednorożec zwolnił. Szedł z wyraźnym trudem, utykał, powłóczył nogą, bokiem stawiał kopyto. Gdy przyszedł wieczór, położył się. Nie wstał, gdy podeszła. Pozwolił, by obejrzała ranę.