Zobojętniała znowu. Na wszystko. Zamknęła się w sobie i pogrążyła w apatii. Na długo.
Do dnia, w którym drogę przez wrzosowiska zajechał im Błękitny Rycerz.
— Aj, aj — mruknął Skomlik, patrząc na zagradzających im drogę konnych. - Bieda będzie. To Varnhageny z fortu Sarda…
Konni zbliżyli się. Na czele, na potężnym siwku, jechał olbrzym w szmelcowanej, błękitno połyskującej zbroi. Tuż za nim trzymał się drugi pancerny, z tyłu podążało dwóch jeźdźców w prostych burych strojach, niewątpliwie pachołków.
Nilfgardczyk w skrzydlatym hełmie wyjechał na spotkanie, wstrzymując gniadosza w tanecznym kłusie. Jego giermek pomacał rękojeść miecza, odwrócił się na kulbace.
— Stać z tyłu i pilnować dziewczyny — warknął do Skomlika i jego Łapaczy. - Nie mieszać się!
— Niegłupim — rzekł cicho Skomlik, gdy tylko giermek się oddalił. - Niegłupim, by mieszać się do waśni panów z Nilfgaardu…
— Będzie bitka, Skomlik?
— Niechybnie. Między Sweersami a Varnhagenami rodowa wróżda i krwawa zemsta. Z koni. Strzeżcie dziewki, bo w niej nasz spór i zysk. Jeśli się poszczęści, całą nagrodę za nią weźmiemy.
— Yarnhageny pewnikiem też dziewki szukają. Gdyby przeważyli, odbiorą nam ją… Nas ino czterech…
— Pięciu — błysnął zębami Skomlik. - Jeden z ciurów z Sardy to zda się mój swojak. Uwidzicie, z tej draki dla nas będzie spór, nie dla panów rycerzów…
Rycerz w błękitnej zbroi ściągnął wodze siwka. Skrzydlaty stanął naprzeciw. Towarzysz Błękitnego podkłusował, zatrzymał się z tyłu. Jego dziwaczny szyszak ozdobiony był dwoma pasami skóry zwisającymi z zasłony i wyglądającymi jak dwa wielkie wąsy lub morsie kły. W poprzek siodła Dwa Kły trzymał groźnie wyglądającą broń, przypominającą nieco szponton noszony przez gwardzistów z Cintry, ale mający znacznie krótsze drzewce i dłuższe żeleźce.
Błękitny i Skrzydlaty wymienili kilka słów. Ciri nie dosłyszała jakich, ale ton obu rycerzy nie pozostawiał wątpliwości. Nie były to słowa przyjazne. Błękitny nagle uniósł się na kulbace, wskazał gwałtownie na Ciri, powiedział coś głośno i gniewnie. Skrzydlaty w odpowiedzi krzyknął równie gniewnie, machnął ręką w pancernej rękawicy, najwyraźniej każąc Błękitnemu iść precz. I wtedy się zaczęło.
Błękitny walnął siwka ostrogami i runął do przodu, wyszarpując topór z uchwytu przy siodle. Skrzydlaty spiął gniadosza, wyrywając miecz z pochwy. Zanim jednak pancerni zdążyli zewrzeć się w boju, zaatakował Dwa Kły, popędzając konia do galopu drzewcem szpontona. Giermek Skrzydlatego skoczył na niego, dobywając miecza, ale Dwa Kły uniósł się na kulbace i cisnął mu szponton prosto w pierś. Długie żeleźce z trzaskiem przebiło kaplerz i kolczugę, giermek jęknął rozdzierająco i runął z konia na ziemię, oburącz trzymając drzewce wbite aż po krzyżyk.
Błękitny i Skrzydlaty zderzyli się z hukiem i łomotem. Topór był groźniejszy, ale miecz szybszy. Błękitny dostał w bark, fragment szmelcowanego naręczaka poleciał w bok, wirując i powiewając rzemieniem, jeździec zachwiał się w siodle, na błękitnej zbroi zalśniły karminowe smugi. Galop rozdzielił walczących. Skrzydlaty Nilfgaardczyk zawrócił gniadosza, ale wtedy wpadł na niego Dwa Kły, oburącz wznosząc miecz do ciosu. Skrzydlaty szarpnął wodze, Dwa Kły, kierujący koniem tylko nogami, przecwałował obok. Skrzydlaty zdążył jednak rąbnąć go w przelocie. Na oczach Ciri blacha naramiennika wgięła się, spod blachy buchnęła krew.
Już wracał Błękitny, wywijając toporem i wrzeszcząc. Obaj pancerni w pędzie wymienili huczące ciosy, rozdzielili się. Na Skrzydlatego znowu wpadł Dwa Kły, konie zderzyły się, zadzwoniły miecze. Dwa Kły ciął Skrzydlatego, rozwalając opachę i tarczkę, Skrzydlaty wyprostował się i uderzył od prawej potężnym ciosem w bok napierśnika. Dwa Kły zakołysał się w siodle. Skrzydlaty stanął w strzemionach i z rozmachem ciał jeszcze raz, między rozrąbany, wgięty już naramiennik a szyszak. Ostrze szerokiego miecza z hukiem wcięło się w blachy, uwięzło. Dwa Kły wyprężył się i zadygotał. Konie zwarły się, tupiąc i zgrzytając zębami na wędzidłach. Skrzydlaty zaparł się o łęk, wyrwał miecz. Dwa Kły zwisł z siodła i runął pod kopyta. Podkowy zahuczały o rozgniatywany pancerz.
Błękitny zawrócił siwka, atakował, unosząc topór. Z trudem powodował koniem zranioną ręką. Skrzydlaty dostrzegł to, zręcznie zaszedł go od prawej, uniósł się w strzemionach do straszliwego cięcia. Błękitny złapał cios na topór i wybił miecz z dłoni Skrzydlatego. Konie znowu zderzyły się. Błękitny był istnym siłaczem, ciężka siekiera w jego dłoni wzniosła się i opadła jak trzcinka. Na pancerz Skrzydlatego zwalił się z łomotem cios, od którego gniadosz aż przysiadł na zadzie. Skrzydlaty zakołysał się, ale utrzymał w siodle. Nim topór zdążył spaść po raz drugi, puścił wodze i zakręcił lewą ręką, chwytając zawieszony na rzemiennym temblaku ciężki graniasty buzdygan, na odlew zdzielił Błękitnego po hełmie. Hełm zahuczał jak dzwon, teraz Błękitny zachwiał się w kulbace. Konie kwiczały, próbowały się kąsać i nie chciały rozdzielić.
Błękitny, wyraźnie oszołomiony ciosem buzdyganu, zdołał jednak uderzyć toporem, z hukiem trafiając przeciwnika w napierśnik. To, że obaj utrzymywali się jeszcze w siodłach, wydawało się istnym cudem, ale było po prostu zasługą wysokich wspierających łęków. Po bokach obu wierzchowców ciekła krew, szczególnie dobrze widoczna na jasnej maści siwka. Ciri patrzyła ze zgrozą. W Kaer Morhen nauczono ją walczyć, ale nie wyobrażała sobie, w jaki sposób mogłaby stawić czoło któremuś z takich siłaczy. I sparować choćby jeden z tak potężnych ciosów.
Błękitny oburącz chwycił stylisko topora, głęboko wbitego w napierśnik Skrzydlatego, zgarbił się i zaparł, próbując zepchnąć przeciwnika z siodła. Skrzydlaty z rozmachem zdzielił go buzdyganem, raz, drugi, trzeci. Krew trysnęła spod okapu hełmu, bryznęła na błękitną zbroję i szyję siwka. Skrzydlaty uderzył gniadosza ostrogami, skok konia wydarł ostrze siekiery z jego napierśnika; chwiejący się w siodle Błękitny wypuścił z dłoni stylisko. Skrzydlaty przełożył buzdygan do prawej ręki, naleciał, straszliwym ciosem przygiął głowę Błękitnego do końskiej szyi. Chwyciwszy wodze siwka wolną ręką, Nilfgaardczyk walił buzdyganem, błękitna zbroja dzwoniła jak żelazny garnek, krew sikała spod powyginanego hełmu. Jeszcze jedno uderzenie i Błękitny głową do przodu runął pod kopyta siwka. Siwek odkłusował, ale gniadosz Skrzydlatego, najwidoczniej wyćwiczony, z gruchotem stratował powalonego. Błękitny żył jeszcze, o czym zaświadczył rozpaczliwy ryk bólu. Gniadosz tratował go nadal — z takim impetem, że ranny Skrzydlaty nie utrzymał się w siodle i z hukiem zwalił się obok.
— Pozabijali się, psiekrwie — stęknął Łapacz, który trzymał Ciri.
— Panowie rycerze, mór na nich a zaraza — splunął drugi.
Pachołkowie Błękitnego przyglądali się z oddalenia. Jeden zawrócił konia.
— Stój, Remiz! — wrzasnął Skomlik. - Dokąd to? Do Sardy? Pilno ci na stryk?
Pachołkowie zatrzymali się, jeden spojrzał, przysłaniając oczy dłonią.
— To ty, Skomlik?
— Ja! Podjedź, Remiz, nie bojąj się! Rycerskie waśnie to nie nasza sprawa!
Ciri nagle miała dość obojętności. Zwinnie wyszarpnęła się trzymającemu ją Łapaczowi, puściła się biegiem, dopadła siwka Błękitnego, jednym skokiem znalazła się na kulbace z wysokim łękiem.
Udałoby się jej może, gdyby nie to, że pachołkowie z Sardy byli w siodłach i na wypoczętych koniach. Dopadli ją bez trudu, wyrwali wodze. Zeskoczyła i pognała w stronę lasu, ale konni znowu ją dogonili. Jeden w pędzie chwycił ją za włosy, pociągnął, powlókł. Ciri wrzasnęła, uwiesiła się jego ręki. Konny rzucił ją wprost pod nogi Skomlika. Świsnęła nahajka, Ciri zawyła i zwinęła się w kłębek, zasłaniając głowę rękoma. Nahajka świsnęła znowu i cięła ją po rękach. Odturlała się, ale Skomlik doskoczył, kopnął ją, potem przydeptał butem krzyże.
— Uciekać chciałaś, żmijo?
Nahajka świsnęła. Ciri zawyła. Skomlik kopnął ją znowu i smagnął pletnią.
— Nie bij mnie! -. wrzasnęła, kuląc się.
— Przemówiłaś, zarazo! Rozsznurowała się gębusia? Ja cię zaraz…
— Opamiętajże się, Skomlik! — krzyknął któryś z Łapaczy. - Życie chcesz z niej wytłuc, czy co? Ona za wiele warta, by ją zmarnować!
— Jasny piorun — powiedział Remiz, zsiadając z konia. - Byłabyż to ta, której Nilfgaard szuka od tygodnia?
— Ona.
— Ha! Wszystkie garnizony jej szukają. To jakaś ważna dla Nilfgaardu persona! Pono jakiś możny mag wy-wróżył, że musi być gdzieś w tych okolicach. Tak mówili w Sardzie. Gdzieście ją naszli?
— Na Patelni.
— Nie może być!
— Może, może — powiedział gniewnie Skomlik, wykrzywiając się. - Mamy ją, a nagroda nasza! Co stoicie niby koły? Spętać mi tę ptaszkę i na kulbakę z nią! Wynosimy się stąd, chłopy! Żywo!
— Wielmożny Sweers — powiedział jeden z Łapaczy — chyba dycha jeszcze…
— Długo nie podycha. Pies go trącał! Jedziemy wprost do Amarillo, chłopy. Do prefekta. Odstawimy mu dziewkę ł zgarniemy nagrodę.