Выбрать главу

— Do Amarillo? — Remiz podrapał się w potylicę, spojrzał na pole niedawnej walki. - Tam już nam kat zaświeci! Co prefektowi powiesz? Rycerze pobite, a wy cali? Gdy się cała rzecz ujawni, prefekt każe was powiesić, a nas ciupasem odeśle do Sardy… A wtenczas Varnhageny skórę z nas złupią. Warn może i do Amarillo droga, ale mnie lepiej w lasy zapaść…

— Tyś mój szurzy, Remiz — powiedział Skomlik. - A chociażeś psi syn, boś siostrę moją bijał, zawsześ swak. Tedy ci skórę ocalę. Jedziemy do Amarillo, powiadam. Prefekt wie, że między Sweersami a Yarnhagenami wróżda. Spotkali się, pobili jedni drugich, zwykła u nich rzecz. Co my moglim? A dziewkę, baczcie na moje słowa, znaleźliśmy później. My, Łapacze. Tyś też od nynie Łapacz, Remiz. Prefekt łajno wie, ilu nas ze Sweersem pojechało. Nie doliczy się…

— Nie zabyłeś aby o czym, Skomlik? — spytał przeciągle Remiz, patrząc na drugiego pachołka z Sardy.

Skomlik odwrócił się wolno, po czym błyskawicznie wydobył nóż i z rozmachem wbił go pachołkowi w gardło. Pachołek zarzęził i zwalił się na ziemię.

— Ja o niczym nie zapominam — powiedział zimno Łapacz. - No, to tera my już sami swoi. Świadków nie ma, a i głów do podziału nagrody nie za dużo. Na koń, chłopy, do Amarillo! Szmat drogi jeszcze między nami a nagrodą, zwlekać nie ma co!

*****

Gdy wyjechali z ciemnej i mokrej bukowiny, zobaczyli u podnóża góry wieś, kilkanaście strzech wewnątrz pierścienia niskiego częstokołu ogradzającego zakole niewielkiej rzeczki.

Wiatr przyniósł zapach dymu. Ciri poruszyła zdrętwiałymi palcami rąk, przywiązanych rzemieniem do łęku siodła. Cała była zdrętwiała, pośladki bolały nieznośnie, dokuczał pełny pęcherz. Była w siodle od wschodu słońca. W nocy nie wypoczęła, bo kazano jej spać z rękoma przywiązanymi do przegubów leżących z obu stron Łapaczy. Na każde jej poruszenie Łapacze reagowali klątwami i groźbami bicia.

— Osada — powiedział jeden.

— Widzę — odrzekł Skomlik.

Zjechali z góry, kopyta koni zachrzęściły wśród wysokich, spalonych słońcem traw. Wkrótce znaleźli się na wyboistej drodze wiodącej wprost do wsi, ku drewnianemu mostkowi i bramie w palisadzie.

Skomlik wstrzymał konia, stanął w strzemionach.

— Co to za wieś? Nigdym tu nie popasał. Remiz, znasz te okolice?

— Dawniej — powiedział Remiz — zwali tę wieś Biała Rzeczka. Ale jak się zaczęła ruchawka, paru tutejszych przystało do rebeliantów, tedy Varnhageny z Sardy kura tu puścili, ludzi wysiekli albo pognali w niewolę. Teraz same nilfgaardzkie osadniki tu mieszkają, nowoposiedleńcy. A wioskę przechrzcili na Glyswen. Te osadniki to niedobre, zawzięte ludzie. Rzeknę wam: nie popasajmy tu. Jedźmy dalej.

— Koniom trza dać wypocząć — zaprotestował jeden z Łapaczy — i zaobroczyć je. A i mnie we flakach gra, jakoby kapela rżnęła. Co nam tam nowoposiedleńcy, mierzwa jedna, chmyzy. Machniem im przed nosem rozkazem prefekta, wżdy prefekt Nilfgaardczyk jako i oni. Zobaczycie, w pas się nam pokłonią.

— Jużci — burknął Skomlik — widział kto Nilfgaardczyka, który w pas się kłania. Remiz, a karczma jaka jest w onym Glyswen?

— Jest. Karczmy Varnhageny nie spalili.

Skomlik obrócił się na kulbace, spojrzał na Ciri.

— Trza ją rozwiązać — powiedział. - Nie Iza, by kto poznał… Dajcie jej opończę. I kaptur na łeb… Hola! Dokąd, kopciuchu?

— W krzaki muszę…

— Ja ci dam krzaki, wywłoko! Kucaj wedle drogi! I pomnij: we wsi ani pary z gęby. Nie myśl, żeś chytra! Piśniesz tylko, to gardło ci poderżnę. Jeśli ja za ciebie florenów nie dostanę, nikt nie dostanie.

Podjechali stępa, kopyta koni załomotały na mostku. Zza ostrokołu natychmiast wyłoniły się postacie osadników uzbrojonych w oszczepy.

— Przy bramie stróżują — mruknął Remiz. - Ciekawym czemu.

— Ja też — odmruknał Skomlik, unosząc się w strzemionach. - Bramy pilnują, a od strony młyna częstokół rozwalony, wozem można wjechać…

Podjechali bliżej, zatrzymali konie.

— Witajcie, gospodarze! — zawołał jowialnie, choć nieco nienaturalnie Skomlik. - W dobry czas!

— Ktoście? — spytał krótko najwyższy z osadników.

— Myśmy, kumie, są wojsko — zełgał Skomlik rozparty na kulbace. - W służbie jego wielgomożności pana prefekta z Amarillo.

Osadnik przesunął dłonią po drzewcu oszczepu, popatrzył na Skomlika spode łba. Niewątpliwie nie przypominał sobie, na jakich to chrzcinach Łapacz został jego kumem.

— Przysłał nas tu jaśnie pan prefekt — łgał dalej Skomlik — byśmy uznali, jak się wiedzie jego rodakom, dobrym ludziom z Glyswen. Przesyła jego wielgomożność pozdrowienia i pyta, nie trza li ludziom z Glyswen jakiej pomocy?

— Jakoś sobie radzimy — powiedział osadnik. Ciri stwierdziła, że mówił wspólnym podobnie jak Skrzydlaty, z takim samym akcentem, choć stylem mówienia starał się naśladować żargon Skomlika. - Przywykliśmy sami sobie radzić.

— Rad będzie pan prefekt, gdy mu to powtórzym. Karczma otwarta? W gardłach nam zaschło…

— Otwarta — rzekł ponuro osadnik. - Póki co, otwarta.

— Póki co?

— Póki co. Bo my tę karczmę wkrótce rozbierzemy, krokwie i deski na spichlerz przydadzą się. Z karczmy pożytek żaden. My pracujemy w pocie czoła i do karczmy nie chodzimy. Karczma tylko przejezdnych ciągnie, większością takich, którym nie jesteśmy radzi. Teraz też tam tacy popasają.

— Kto? — Remiz zbladł lekko. - Nie z fortu Sarda wypadkiem? Nie wielmożni panowie Varnhagenowie?

Osadnik skrzywił się, poruszył wargami, jakby miał, ochotę splunąć.

— Nie, niestety. To milicja panów baronów. Nissirowie.

— Nissirowie? — zmarszczył się Skomlik. - A skąd oni? Pod czyją komendą?

— Starszy nad nimi wysoki, czarny, wąsaty jak sum.

— Hę! - Skomlik odwrócił się do towarzyszy. - Dobra nasza. Jednego tylko takiego znamy, nie? To ani chybi będzie nasz stary druh Vercta „Wierzaj mi", pamiętacie go? A cóż tu u was, kumie, Nissirowie porabiają?

— Panowie Nissirowie — wyjaśnił ponuro osadnik — do Tyffi zmierzają. Zaszczycili nas swą wizytą. Wiozą jeńca. Jednego z bandy Szczurów wzięli w pień.

— A jużci — parsknął Remiz. - A cysarza Nilfgaardu nie wzięli?

Osadnik zmarszczył się, zacisnął dłonie na drzewcu oszczepu. Jego towarzysze zaszemrali głucho.

— Jedźcie do karczmy, panowie wojacy — mięśnie na żuchwach osadnika zagrały ostro. - I pogadajcie z panami Nissirami, waszymi druhami. Jesteście pono w służbie u prefekta. Zapytajcie tedy panów Nissirów, czemu bandytę do Tyffi wiozą, miast tu, na miejscu, wnet na pal go wołami nawlec, jak prefekt nakazał. I przypomnijcie panom Nissirom, waszym druhom, że tu władzą jest prefekt, nie baron z Tyffi. My mamy już i woły w jarzmie, i palik naostrzony. Jeśli panowie Nissirowie nie zechcą, to my uczynimy co trzeba. Rzeknijcie im to.

— Rzeknę, musowo — Skomlik znacząco łypnął na kamratów. - Bywajcie, ludziska.

Ruszyli stępa między chałupy. Wieś wydawała się wymarła, nie widzieli ni żywej duszy. Pod jednym z płotów ryła wychudzona świnia, w błocie taplały się brudne kaczki. Drogę jeźdźców przeciął wielki czarny kocur.

— Tfu, tfu, kocia morda — Remiz pochylił się w siodle, splunął, złożył palce w znak chroniący od złego uroku. -Drogę przebieżał, kurwi syn!

- Żeby mu tak myszą w gardle stanęła!

— Czego? — odwrócił się Skomlik.

— Kot. Jako ta smoła czarny. Drogę przebieżał, tfu, tfu.

— Licho z nim — Skomlik rozejrzał się dookoła. - Patrzcie ino jaka pustota. Alem widział zza błon, że ludziska w chatach siedzą, uważają. A zza tamtych wrót, baczyłem, sulica błysknęła.

— Bab pilnują — zaśmiał się ten, który życzył kotu kłopotów z myszą. - Nissirowie we wsi! Słyszeliście, co ów kmiot gadał? Widno było, że Nissirów nie miłuje.

— I nie dziwota. „Wierzaj mi" i jego kompania żadnej kiecce nie przepuszczą. Eh, doigrają się oni jeszcze, ci panowie Nissirowie. Baronowie „Stróżami porządku" ich zwą, za to im płacą, by ładu strzegli, dróg pilnowali. A krzyknij chłopu nad uchem: „Nissir!", uwidzisz, pięty sobie posra ze strachu. Ale to do czasu, do czasu. Jeszcze jednego cielaka zarżną, jeszcze jedną dziewkę wymamłają, a rozniosą ich chłopkowie na widłach, obaczycie. Baczyliście tych u wrót, jakie gęby mieli zawzięte? To nilfgaardzkie osadniki. Z nimi szutków nie ma… Ha, oto i karczma…

Popędzili konie.

Karczma miała lekko zapadniętą, tęgo omszałą strzechę. Stała w pewnym oddaleniu od chałup i zbudowań gospodarskich, wyznaczając jednak środek, punkt centralny całego ogrodzonego porozwalanym częstokołem terenu, miejsce przecięcia się dwóch przechodzących przez wieś dróg. W cieniu rzucanym przez jedyne w okolicy wielkie drzewo był okólnik, zagroda dla bydła i oddzielna dla koni. W tej ostatniej stało pięć lub sześć nie rozkulbaczonych wierzchowców. Przed drzwiami, na schodkach, siedziało dwóch typów w skórzanych kurtach i spiczastych futrzanych czapkach. Obaj hołubili przy piersi gliniane kufle, a między nimi stała miska pełna ogryzionych kości.

— Coście za jedni? — wrzasnął jeden z typów na widok Skomlika i jego zsiadającej z koni kompanii. - Czego tu szukacie? Poszli precz! Zajęta karczma w imieniu prawa!

— Nie krzykaj, Nissirze, nie krzykaj — powiedział Skomlik, ściągając Ciri z siodła. - A drzwi rozewrzyj szerzej, bo chcemy do środka. Twój komendant, Yercta, to nasz znajomek.

— Nie znam was!

— Boś gołowąs! A ja i „Wierzaj mi" służyliśmy razem jeszcze za dawnych czasów, nim tu Nilfgaard nastał.