— Nie.
— Wszyscy trzej są nieźli na miecze. Lepsi od Micheletów. Sugerowałbym więc pewniejszą, dalekosiężną broń. Na przykład te nilfgaardzkie gwiazdki. Chcesz, sprzedam ci kilka sztuk. Mam tego dużo.
— Nie kupię. To niepraktyczne. Hałasuje w locie.
— Gwizd działa psychologicznie. Potrafi sparaliżować ofiarę strachem.
— Możliwe. Ale może i ostrzec. Ja zdążyłbym się przed tym uchylić.
— Gdybyś widział, jak w ciebie rzucają, owszem. Wiem, że potrafisz uchylić się przed strzałą albo bełtem… Ale z tyłu…
— Z tyłu też.
— Gówno prawda.
— Załóżmy się — powiedział zimno Geralt. - Ja odwrócę się twarzą do podobizny twego taty idioty, a ty rzuć we mnie tym orionem. Trafisz mnie, wygrałeś. Nie trafisz, przegrałeś. Jeśli przegrasz, rozszyfrujesz elfie manuskrypty. Zdobędziesz informacje o Dziecku Starszej Krwi. Pilnie. I na kredyt.
— A jeśli wygram?
— Również zdobędziesz te informacje i udostępnisz je Yennefer. Ona zapłaci. Nie będziesz pokrzywdzony. Codringher otworzył szufladę i wyciągnął drugi orion.
— Liczysz na to, że nie przyjmę zakładu — stwierdził, nie zapytał.
— Nie — uśmiechnął się wiedźmin. - Jestem pewien, że go przyjmiesz.
— Ryzykant z ciebie. Zapomniałeś? Ja nie miewam skrupułów.
— Nie zapomniałem. Nadchodzi wszak czas pogardy, a ty idziesz z postępem i duchem czasu. Ale ja wziąłem sobie do serca zarzuty anachronicznej naiwności i tym razem zaryzykuję nie bez nadziei na zysk. Jakże więc? Zakład stoi?
— Stoi — Codringher ujął stalową gwiazdę za jedno z ramion i wstał. - Ciekawość zawsze brała u mnie górę nad rozsądkiem, nie wspominając o bezzasadnym miłosierdziu. Odwróć się.
Wiedźmin odwrócił się. Spojrzał na gęsto podziurawione oblicze na portrecie i na utkwiony w nim orion. A potem zamknął oczy.
Gwiazda zawyła i huknęła w ścianę cztery cale od ramy portretu.
— Jasna cholera! — wrzasnął Codringher. - Nawet nie drgnąłeś, ty sukinsynu!
Geralt odwrócił się i uśmiechnął. Niezwykle paskudnie.
— A po co miałem drgać? Słyszałem, że rzucasz tak, by nie trafić.
W zajeździe było pusto. W kącie, na ławie, siedziała młoda kobieta z podkrążonymi oczami. Odwrócona wstydliwie bokiem, karmiła piersią dziecko. Barczysty chłop, może mąż, drzemał obok, oparty plecami o ścianę. W cieniu za piecem siedział jeszcze ktoś, kogo Aplegatt nie widział wyraźnie w mroku izby.
Gospodarz podniósł głowę, zobaczył Aplegatta, dostrzegł jego ubiór i blachę z herbem Aedirn na piersi, momentalnie spochmurniał. Aplegatt był przyzwyczajony do takich powitań. Był gońcem królewskim, przysługiwało mu bezwzględne prawo podwody. Królewskie dekrety były wyraźne — goniec miał prawo w każdym mieście, w każdej wsi, w każdym zajeździe i w każdym obejściu zażądać świeżego konia — i biada takiemu, który by odmówił. Rzecz jasna, goniec zostawiał własnego wierzchowca, a nowego brał za pokwitowaniem — właściciel mógł zwrócić się do starosty i otrzymać rekompensatę. Ale różnie z tym bywało. Dlatego na gońca patrzono zawsze z niechęcią i obawą — zażąda czy nie zażąda? Zabierze na zatracenie naszego Złotka? Naszą wykarmioną od źrebaka Kraskę? Naszego wypieszczonego Wronka? Aplegatt widywał już rozszlochane dzieciaki, uczepione siodłanego, wyprowadzanego ze stajni ulubieńca i towarzysza zabaw, niejeden raz patrzył w twarze dorosłych, pobladłe w poczuciu niesprawiedliwości i bezsiły.
- Świeżego konia mi nie trza — powiedział szorstko. Zdawało mu się, że gospodarz odetchnął z ulgą.
— Zjem jeno, bom zgłodniał na szlaku — dodał goniec. - Jest co w garnku?
— Polewki nieco zostało, wraz podam, siednijcie. Zanocujecie? Zmierzcha już.
Aplegatt zastanowił się. Przed dwoma dniami spotkał się z Hansomem, znajomym gońcem, i zgodnie z rozkazem wymienił poselstwa. Hansom przejął listy i posłanie dla króla Demawenda, pocwałował przez Temerię i Mahakam do Yengerbergu. Aplegatt zaś, przejąwszy pocztę dla króla Vizimira z Redanii, pojechał w kierunku Oxenfurtu i Tretogoru. Miał do przebycia ponad trzysta mil.
— Zjem i pojadę — zdecydował. - Miesiąc w pełni, a gościniec równy.
— Wasza wola.
Zupa, którą mu podano, była cienka i bez smaku, ale goniec nie zważał na takie drobiazgi. Smakował w domu, żoniną kuchnię, na szlaku jadł, co się trafiło. Siorbał wolno, niezgrabnie dzierżąc łyżkę w palcach zgrabiałych od trzymania wodzy.
Kot, drzemiący na przypiecku, uniósł nagle głowę, za-syczał.
— Goniec królewski?
Aplegatt drgnął. Pytanie zadał ten siedzący w cieniu, z którego teraz wyszedł, stając obok gońca. Miał włosy białe jak mleko, ściągnięte na czole skórzaną opaską, czarną kurtkę nabijaną srebrnymi ćwiekami i- wysokie buty. Nad prawym ramieniem połyskiwała mu kulista głowica przerzuconego przez plecy miecza.
— Dokąd droga prowadzi?
— Dokąd królewska wola pogna — odrzekł zimno Aplegatt. Nigdy nie odpowiadał inaczej na podobne pytania.
Białowłosy milczał czas jakiś, patrząc na gońca badawczo. Miał nienaturalnie bladą twarz i dziwne ciemne oczy.
— Królewska wola — powiedział wreszcie nieprzyjemnym, lekko chrapliwym głosem — zapewne każe ci się spieszyć? Zapewne pilno ci w drogę?
— A wam co do tego? Kim to jesteście, by mnie popędzać?
— Jestem nikim — białowłosy uśmiechnął się paskudnie. - I nie popędzam cię. Ale na twoim miejscu odjechałbym stąd jak najszybciej. Nie chciałbym, by stało ci się coś złego.
Na takie stwierdzenia Aplegatt również miał wypraktykowaną odpowiedź. Krótką i węzłowatą. Niezaczepną i spokojną — ale dobitnie przypominającą, komu służy goniec królewski i co grozi temu, kto odważyłby się tknąć gońca. Ale w głosie białowłosego było coś, co powstrzymało Aplegatta przed udzieleniem zwykłej odpowiedzi.
— Muszę dać wytchnąć koniowi, panie. Godzinę, może dwie.
— Rozumiem — kiwnął głową białowłosy, po czym uniósł głowę, zdając się nadsłuchiwać dobiegających z zewnątrz odgłosów. Aplegatt również nadstawił ucha, ale słyszał tylko świerszcze.
— Odpoczywaj więc — powiedział białowłosy, poprawiając pas miecza, skośnie przecinający pierś. - Ale nie wychodź na podwórze. Cokolwiek by się działo, nie wychodź.
Aplegatt powstrzymał się od pytań. Instynktownie czuł, że tak będzie lepiej. Pochylił się nad miską i wznowił łowienie nielicznych pływających w zupie skwarek. Gdy podniósł głowę, białowłosego nie było już w izbie.
Po chwili na podwórzu zarżał koń, zastukały kopyta.
Do zajazdu weszło trzech mężczyzn. Na ich widok karczmarz zaczął szybciej wycierać kufel. Kobieta z niemowlęciem bliżej przysunęła się do drzemiącego męża, zbudziła go szturchańcem. Aplegatt nieznacznie przyciągnął ku sobie zydel, na którym leżały jego pas i kord.
Mężczyźni podeszli do szynkwasu, bystrymi spojrzeniami obrzucając i taksując gości. Szli wolno, pobrzękując ostrogami i bronią.
— Powitać waszmościów — karczmarz odchrząknął i od-kaszlnął. - Czymże służyć mogę?
— Gorzałką — powiedział jeden, niski i krępy, z długimi jak u małpy rękami, uzbrojony w dwie zerrikańskie szable, wiszące na krzyż na plecach. - Łykniesz, Profesor?
— Pozytywnie chętnie — zgodził się drugi mężczyzna, poprawiając osadzone na haczykowatym nosie okulary ze szlifowanych, niebieskawo zabarwionych kryształów, oprawnych w złoto. - Byleby trunek nie był fałszowany żadnymi ingrediencjami.
Karczmarz nalał. Aplegatt zauważył, że ręce trzęsły mu się lekko. Mężczyźni oparli się plecami o szynkwas, bez pośpiechu pociągali z glinianych czareczek.
— Mości gospodarzu — odezwał się nagle ten w okularach. - Suponuję, że przejeżdżały tędy niedawno dwie damy, zmierzające intensywnie w kierunku Gors Velen?
— Tędy różni jeżdżą — bąknął gospodarz.
— Inkryminowanych dam — rzekł wolno okularnik — nie mógłbyś nie zauważyć. Jedna z nich jest czarnowłosa i ekstraordynaryjnie urodziwa. Dosiada wronego źrebca. Druga, młodsza, jasnowłosa i zielonooka, wojażuje na jabłkowitej klaczce. Były tu?
— Nie — uprzedził karczmarza Aplegatt, czując nagle zimno na plecach. - Nie było.
Szaropióre niebezpieczeństwo. Gorący piasek…
— Goniec?
Aplegatt kiwnął głową.
— Skąd i dokąd?
— Skąd i dokąd królewska dola pogna.
— Niewiast, o które indagowałem, na trakcie akcydentalnie nie napotkałeś?
— Nie.
— Coś szybko zaprzeczasz — warknął trzeci mężczyzna, wysoki i chudy niby tyka. Włosy miał czarne i błyszczące, jakby wysmarowane tłuszczem. - A nie zda mi się, byś pamięć wytężał nadto.
— Zostaw, Heimo — machnął ręką okularnik. - To goniec. Nie czyń subiekcji. Jakie miano nosi ta stacja, gospodarzu?
— Anchor.
— Do Gors Velen jaki dystans?
— Hę?
— Ile mil?
— Jam mil nie mierzył. Ale będzie ze trzy dni jazdy…
— Konno?
— Koleśno.
— Hej — zawołał nagle półgłosem ten krępy, prostując się i wyglądając na podwórze przez szeroko otwarte drzwi. - Rzuć no okiem, Profesor. Co to za jeden? Czy to aby nie…
Okularnik też wyjrzał na podwórze, a twarz skurczyła mu się nagle.
— Tak — syknął. - To pozytywnie on. Poszczęściło się nam jednakowoż.
— Poczekamy, aż wejdzie?
— On nie wejdzie. Widział nasze konie. — Wie, że my…
— Zamilknij, Yaxa. On coś mówi.