— Macie wybór — rozległ się z podwórza lekko chrapliwy, ale donośny głos, który Aplegatt rozpoznał natychmiast. - Jeden z was wyjdzie i powie mi, kto was najął. Wtedy odjedziecie stąd bez kłopotów. Albo wyjdziecie wszyscy trzej. Czekam.
— Sukinsyn… — warknął czarnowłosy. - Wie. Co robimy? Okularnik wolnym ruchem odstawił czarkę na szynkwas.
— To, za co nam zapłacono.
Popluł na dłoń, poruszył palcami i dobył miecza. Na ten widok dwaj pozostali również obnażyli klingi. Gospodarz rozwarł usta do krzyku, ale zamknął je prędko pod zimnym spojrzeniem sponad niebieskich okularów.
— Siedzieć tu wszyscy — syknął okularnik. - I ani mru-mru. Heimo, gdy się zacznie, postaraj się zajść go od tyłu. No, chłopcy, z fartem. Wychodzimy.
Zaczęło się natychmiast, gdy wyszli. Stęknięcia, tupot nóg, szczęk brzeszczotów. A potem krzyk. Taki, od którego włosy stają dęba.
Gospodarz zbielał na twarzy, kobieta z podkrążonymi oczami krzyknęła głucho, oburącz przyciskając oseska do piersi. Kot na zapiecku skoczył na równe nogi, wygiął grzbiet, ogon zjeżył mu się jak szczotka. Aplegatt szybko wsunął się z krzesłem w kąt. Kord miał na kolanach, ale nie dobywał go z pochwy.
Z podwórza znowu łomot nóg o deski, świst i szczęk kling.
— Ach, ty… — krzyknął ktoś dziko, a w krzyku tym, choć zakończonym plugawym wyzwiskiem, było więcej rozpaczy niż wściekłości. - Ty…
Świst klingi. I natychmiast po tym wysoki, przeszywający wrzask, zdający się drzeć powietrze na strzępy. Łomot, jakby na deski runął ciężki worek ziarna. Od koniowiązu stuk kopyt, rżenie przerażonych koni.
Na deskach znowu łomot, ciężkie, szybkie kroki biegnącego. Kobieta z oseskiem przytuliła się do męża, gospodarz wparł plecy w ścianę. Aplegatt dobył korda, nadal kryjąc broń pod blatem stołu. Biegnący człowiek zmierzał wprost do zajazdu, było jasne, że za moment stanie w drzwiach. Ale nim stanął w drzwiach, syknęła klinga.
Człowiek wrzasnął, a zaraz po tym wtoczył się do środka. Wydawało się, że padnie na próg, ale nie padł. Postąpił kilka chwiejnych, spowolnionych kroków i dopiero wówczas ciężko runął na środek izby, wzbijając kurz nagromadzony w szparach podłogi. Upadł na twarz, bezwładnie, przygniatając ręce i kurcząc nogi w kolanach. Kryształowe okulary ze stukiem upadły na deski, stłukły się w niebieską kaszę. Spod nieruchomego już ciała jęła wyrastać ciemna, połyskliwa kałuża.
Nikt się nie poruszył. Ani nie krzyknął.
Do izby wszedł białowłosy.
Miecz, który trzymał w ręku, zręcznie wsunął do pochwy na plecach. Zbliżył się do kontuaru, nawet spojrzeniem nie zaszczycając leżącego na podłodze trupa. Gospodarz skurczył się.
— Niedobrzy ludzie… — powiedział chrapliwie białowłosy. - Niedobrzy ludzie umarli. Gdy przyjedzie bajlif, może się okazać, że była nagroda za ich głowy. Niech z nią zrobi, co uważa za stosowne.
Gospodarz skwapliwie pokiwał głową.
— Może się też zdarzyć — podjął po chwili białowłosy — że o los tych niedobrych ludzi zapytają ich kamraci albo druhowie. Tym rzeknij, że pokąsał ich Wilk. Biały Wilk. I dodaj, żeby często oglądali się za siebie. Pewnego dnia obejrzą się i zobaczą Wilka.
Gdy po trzech dniach Aplegatt dotarł do bram Tretogoru, było już dobrze po północy. Wściekł się, bo zmitrężył nad fosą i zdarł sobie gardło — strażnicy spali bezbożnie i ociągali się z otwarciem wrót. Ulżył sobie i sklął ich sumiennie, do suchej nitki i do trzeciego pokolenia wstecz. Później z przyjemnością przysłuchiwał się, jak zbudzony dowódca warty o całkiem nowe szczegóły uzupełnia zarzuty, które on postawił matkom, babkom i prababkom knechtów. Oczywiście, o dostaniu się nocą do króla Vizimira nie mógł nawet marzyć. Było mu to zresztą po myśli — liczył, że wyśpi się do jutrzni, do porannego dzwonu. Był w błędzie. Miast wskazać mu miejsce do odpoczynku, bez zwłoki zaprowadzono go do kordegardy. W izbie nie czekał na niego grododzierżca, ale ten drugi, wielgachny i gruby. Aplegatt znał go — był to Dijkstra, zaufany króla Redanii. Dijkstra — goniec wiedział o tym — był uprawniony do wysłuchania wiadomości przeznaczonej wyłącznie dla uszu króla. Aplegatt wręczył mu listy.
— Ustne posłanie masz?
— Mam, panie.
— Gadaj.
— Demawend do Vizimira — wyrecytował Aplegatt, przymykając oczy. - Pierwsze: przebierańcy gotowi na drugą noc po lipcowym nowiu. Dopilnuj, żeby Foltest nie skrewił. Drugie: zjazdu Mądrali na Thanedd własną obecnością nie zaszczycę i tobie to samo radzę. Trzecie: Lwiątko nie żyje.
Dijkstra skrzywił się lekko, pobębnił palcami po stole.
— Tutaj masz listy dla króla Demawenda. A posłanie ustne… Nadstaw dobrze uszu i wytęż pamięć. Powtórzysz twemu królowi słowo w słowo. Tylko jemu, nikomu innemu. Nikomu, pojmujesz?
— Pojmuję, panie.
— Wiadomość jest taka: Vizimir do Demawenda. Przebierańców koniecznie wstrzymać. Ktoś zdradził. Płomień zgromadził armię w Dol Angra i tylko czeka na pretekst. Powtórz.
Aplegatt powtórzył.
— Dobrze — kiwnął głową Dijkstra. - Wyruszysz, gdy tylko słońce wzejdzie.
— Od pięciu dni jestem na trakcie, wielmożny panie — goniec potarł zadek. - Przespać by się choć do przedpołudnia… Zezwolicie?
— Czy twój król, Demawend, sypia teraz w nocy? Czy ja sypiam? Za samo takie pytanie powinienieś wziąć w pysk, chłopie. Jeść ci dadzą, potem rozprostuj nieco kości na sianie. A przed słonkiem wyruszysz. Kazałem, by ci dali rasowego ogierka, zobaczysz, niesie niby wicher. I nie krzyw gęby. Naści jeszcze sakieweczkę z ekstra premią, żebyś nie gadał, że z Vizimira skąpiradło.
— Dzięki, panie.
— Gdy będziesz w lasach nad Pontarem, uważaj. Widziano tam Wiewiórki. A i zwykłych zbójów nie brakuje w tamtych okolicach.
— O, wiem to, panie. O, com ja widział trzy dni temu nazad…
— Coś widział?
Aplegatt szybko zrelacjonował wydarzenia w Anchor. Dijkstra słuchał, krzyżując potężne przedramiona na piersi.
— Profesor… — powiedział w zamyśleniu. - Heimo Kantor i Krótki Yaxa. Zakatrupieni przez wiedźmina. W Anchor, na trakcie wiodącym do Gors Velen, czyli na Thanedd, do Garstangu… A Lwiątko nie żyje?
— Co mówicie, panie?
— Nieważne — Dijkstra uniósł głowę. - Przynajmniej dla ciebie. Wypoczywaj. A o brzasku w drogę.
Aplegatt zjadł, co mu przyniesiono, poleżał trochę, ze zmęczenia nie zmrużywszy oka, przed świtem był już za bramą. Ogierek był rzeczywiście chyży, ale narowisty. Aplegatt nie lubił takich koni.
Na plecach, między lewą łopatką a kręgosłupem coś swędziało nieznośnie, ani chybi pchła ucięła go, gdy drzemał w stajni. A nijak było się podrapać.
Ogierek zatańczył, zarżał. Goniec dał mu ostrogą i poszedł w galop. Czas naglił.
-
— Gar'ean — syknął Cairbre, wychylając się zza gałęzi drzewa, z którego obserwował gościniec. - En Dh'oine aen evall a strsede!
Toruviel zerwała się z ziemi, chwytając i przypasując miecz, czubkiem buta szturchnęła w udo Yaevinna, który drzemał obok, oparty o ścianę wykrotu. Elf zerwał się, syknął, sparzony przez gorący piasek, o który oparł dłoń.
— Que suecc's?
— Konny na drodze.
— Jeden? — Yaevinn podniósł łuk i kołczan. - Cairbre? Tylko jeden?
— Jeden. Zbliża się.
— To załatwmy go. Będzie jeden Dh'oine mniej.
— Daj pokój — Toruviel chwyciła go za rękaw. - Po co nam to? Mieliśmy przeprowadzić rekonesans, a potem dołączyć do komanda. Mamy mordować cywilów po drogach? Czy tak wygląda walka o wolność?
— Właśnie tak. Odsuń się.
— Jeśli na drodze zostanie trup, każdy przejeżdżający patrol podniesie alarm. Wojsko zacznie na nas polować. Obstawią brody, możemy mieć kłopoty z przejściem rzeki!
— Po tej drodze mało kto jeździ. Zanim odkryją trupa, będziemy już daleko.
— Ten jeździec też już jest daleko — powiedział z drzewa Cairbre. - Zamiast gadać, trzeba było strzelać. Teraz go już nie sięgniesz. To dobre dwieście kroków.
— Z mojej sześćdziesięciofuntówki? — Yaevinn pogładził łuk. - Trzydziestocalowym fletem? Poza tym to nie jest dwieście kroków. To jest sto pięćdziesiąt, góra. Mirę, que spar aen'le.
— Yeavinn, zostaw…
— Thaess aep, Toruviel.
Elf odwrócił czapkę tak, by nie zawadzał mu przypięty do niej wiewiórczy ogon, szybko napiął łuk, mocno, aż do ucha, wymierzył dokładnie i spuścił cięciwę.
Aplegatt nie usłyszał strzały. Była to strzała „cicha", specjalnie olotkowana długimi, wąskimi szarymi piórami, z brzechwą żłobkowaną dla zwiększenia sztywności i zmniejszenia ciężaru. Trójbrzeszczotowy, ostry jak brzytwa grot z impetem trafił gońca w środek pleców, między lewą łopatką a kręgosłupem. Brzeszczoty były ustawione pod kątem — wbijając się w ciało, grot obrócił się i wkręcił jak śruba, masakrując tkanki, tnąc naczynia krwionośne i druzgocąc kości. Aplegatt zwalił się piersią na szyję konia i ześliznął na ziemię, bezwładny jak worek wełny., Piasek drogi był gorący, nagrzany słońcem tak, że aż parzył. Ale goniec już tego nie poczuł. Umarł natychmiast.
Rozdział drugi
Mówić, że ją znałem, byłoby przesadą. Myślę, że oprócz wiedźmina i czarodziejki nikt jej naprawdę nie znał. Gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem, wcale nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, nawet pomimo dość niesamowitych okoliczności, jakie temu towarzyszyły. Znałem takich, którzy twierdzili, że od razu, od pierwszego spotkania czuli powiew śmierci, kroczącej za tą dziewczyną. Mnie jednak wydała się zupełnie zwyczajna, a wiedziałem wszak, że zwyczajną nie była — dlatego usilnie starałem się wypatrzeć, odkryć, poczuć w niej niezwykłość. Ale niczego nie dostrzegłem i niczego nie wyczułem. Niczego, co mogłoby być sygnałem, przeczuciem czy zapowiedzią późniejszych, tragicznych wydarzeń. Tych, których była przyczyną. I tych, które sama spowodowała.