Выбрать главу

Miasto Manneran też zapewne znajduje się pod specjalnym bożym błogosławieństwem. Usytuowane w głęboko wciętej zatoce, jakby pomiędzy dwoma rozstawionymi palcami, przez co zbędne są falochrony i statki mogą spokojnie zarzucać kotwicę, jest najlepszym naturalnym portem na całej Veladzie Borthanie. Port ten stanowi źródło bogactwa dla całej prowincji, tworzy główne połączenie prowincji zachodnich ze wschodnimi; lądem bowiem przez Wypaloną Nizinę nie biegną szlaki handlowe, a w naszym świecie brakuje naturalnych paliw (jak nam dotychczas wiadomo), wskutek czego komunikacja powietrzna jest ograniczona. I tak okręty z dziewięciu zachodnich prowincji zdążają na wschód przez Cieśninę Sumar do portu Manneranu, a statki z Manneranu żeglują regularnie wzdłuż zachodniego wybrzeża. Mannerańczycy sprzedają zachodnie towary w Salli, Glinie i Krellu, które dostarczają tam własnymi statkami, czerpiąc zyski z pośrednictwa. Port Manneran to jedyne miejsce na naszym świecie, gdzie mieszają się ludzie ze wszystkich trzynastu prowincji i gdzie można zobaczyć równocześnie trzynaście flag. Dzięki tej ożywionej wymianie handlowej do gufrów Mannerańczyków płynie nie kończący się potok bogactw. Na dodatek tereny w głębi lądu są urodzajne i ziemie uprawne ciągną się aż do podnóża gór Huishtor. Rolnicy w Manneranie mają zbiory dwa lub trzy razy do roku, a przez Przełęcz Stroin Mannerańczycy mają dostęp do Podmokłej Niziny i do wszystkich dziwnych owoców i przypraw, jakie się tam rodzą. Trudno dziwić się, że ci, którzy lubują się w luksusie, szukają szczęścia w Manneranie.

Na dodatek Mannerańczycy zdołali przekonać świat, że żyją w najświętszym miejscu na Borthanie i zwiększają swe dochody utrzymując świątynie, będące magnesem dla pielgrzymów. Można by sądzić, że Treish, na zachodnim wybrzeżu, gdzie nasi przodkowie założyli pierwszą osadę i gdzie spisano Przymierze, powinno wysunąć się na pierwsze, nieporównywalne z żadnym innym, miejsce pielgrzymek. Istotnie, w Treish znajduje się jakaś kaplica, którą odwiedzają ci mieszkańcy zachodu, których nie stać na podróż do Manneranu. Ale Manneran ustalił sobie opinię świętego świętych. Najmłodsza ze wszystkich prowincji, poza królestwem Krellu, zdołał Manneran dzięki wewnętrznemu przekonaniu i skutecznej reklamie zdobyć opinię świętości. Tkwi w tym pewna ironia, Mannerańczycy bowiem przestrzegają Przymierza mniej rygorystycznie niż ktokolwiek z nas w trzynastu prowincjach. Życie w tropikach uczyniło ich miękkimi do tego stopnia, iż otwierają nawzajem przed sobą duszę, co w Glinie czy w Salli spowodowałoby wykluczenie ich ze społeczeństwa jako samoobnażaczy. A jednak to oni mają Kamienną Kaplicę, gdzie — jak powiadają — zdarzają się cuda, gdzie przed siedmiuset laty bogowie objawili się w ciele, i każdy ma nadzieję, że jego dziecko w Dzień Nazwania otrzyma swoje dorosłe imię w Kamiennej Kaplicy. Na to święto nadciągają ludzie z całego kontynentu, a mannerańscy hotelarze nabijają sobie kieszenie. Ja sam przecież otrzymałem swoje imię w Kamiennej Kaplicy.

21

Kiedy wpłynęliśmy do doku w Manneranie i robotnicy portowi zabrali się do władowywania towarów, podjąłem swoją wypłatę, opuściłem statek i udałem się do miasta. Na molo zatrzymałem się, żeby wziąć z mannerańskiego urzędu imigracyjnego zezwolenie zejścia na ląd. — Jak długo zatrzymasz się w mieście? — zapytano mnie, a ja odpowiedziałem grzecznie, że zamierzam zostać tu przez trzy dni, chociaż moim prawdziwym życzeniem było osiedlenie się w tym kraju na resztę życia.

W Manneranie byłem już dwukrotnie: gdy związano mnie z Halum, a potem, kiedy miałem siedem lat w Dniu Nazwania. Moje wspomnienia o tym mieście ograniczały się do wyblakłej palety kolorów: jasnoróżowe, zielone i błękitne barwy budynków, ciemnozielona masa bogatej roślinności, czarne uroczyste wnętrze Kamiennej Kaplicy. Kiedy oddaliłem się od dzielnicy portowej, znów znalazłem się wśród tych kolorów i olśniewające obrazy dzieciństwa zamigotały przed mymi zachwyconymi oczami. Manneran nie jest zbudowany z kamienia, jak nasze pomocne miasta, lecz z pewnej odmiany sztucznego gipsu, malowanego następnie jasnymi, pastelowymi farbami, tak że każda ściana i fasada mieni się w blasku słońca tysiącem barw. Dzień był jasny, radosny, ulice zalane promieniami słońca, że musiałem osłaniać oczy. Oszołomił mnie wystrój ulic. Architekci mannerańscy bardzo cenią ornamentykę, budynki dekorują kunsztownie ozdobionymi żelaznymi balkonami, fantazyjnymi ornamentami, błyszczącymi dachówkami, w oknach wiszą jaskrawe draperie. Dla mieszkańca pomocy stanowi to w pierwszej chwili wprawiający w zakłopotanie potworny bałagan, dopiero po pewnym czasie przybiera to wszystko elegancki wygląd, pełen wdzięku i harmonii. I wszędzie mają dużo roślin: obie strony każdej ulicy obsadzone są drzewami, kaskady winnej latorośli spadają ze skrzynek podokiennych, trawniki przed domami pełne są kwiatów, a osłonięte dziedzińce na tyłach domów to bujnie zarośnięte ogrody. Stwarza to subtelne i wyrafinowane efekty — wzajemne przenikanie się rozbuchanej dżungli i miejskiego porządku. Manneran jest miastem niezwykłym.

Moje dziecięce wspomnienia nie przygotowały mnie na panujący tu upał. Nad ulicami unosiła się mglista para. Powietrze było wilgotne i ciężkie. Wydawało mi się, że prawie mogę dotknąć gorąca, że mogę je uchwycić i wycisnąć z niego wodę. To tak, jakby ciepło spadało kroplami deszczu, jak bym był tym deszczem przemoczony. Ubrałem się w szorstki, ciężki, szary uniform — zwykły zimowy sort mundurowy na statku handlowym w Glinie, a tutaj trwał duszny, wiosenny poranek. Jeszcze parę kroków w tej łaźni parowej,. a będę gotów ściągnąć z siebie ubranie i pójść nago!

W książce telefonicznej znalazłem adres Segvorda Hela-lama, ojca mej więźnej siostry. Wziąłem taksówkę i pojechałem tam. Helalam mieszkał tuż za miastem, w zadrzewionej okolicy, gdzie wznosiły się wspaniałe domy i połyskiwały jeziora. Wysoki ceglany mur osłaniał jego dom przed wzrokiem przechodniów. Zadzwoniłem do bramy i czekałem, aż zostanę uważnie zbadany. Taksówka czekała również, jakby kierowca przeczuwał, że będę odprawiony c kwitkiem. Głos z domu, jakiegoś lokaja zapewne, zapytał mnie przez mikrofon i odpowiedziałem: — Kinnall Darival z Salli, brat więźny córki Najwyższego Sędziego Helalama, pragnie złożyć wizytą ojcu swej więznę j siostry.

— Jaśnie panicz Kinnall nie żyje — zostałem chłodno poinformowany. — Jesteś jakimś oszustem.

Zadzwoniłem ponownie. — Przeczytaj to i osądź, czy nie żyje — powiedziałem, podnosząc do oczka kamery mój królewski paszport, który do tej pory zdołałem zachować. — Przed tobą znajduje się Kinnall Derival i nie radzę ci bronić mu wstępu do Najwyższego Sędziego!

— Paszporty można skraść. Paszporty można sfałszować.

— Otwórz bramę!

Nie było odpowiedzi. Zadzwoniłem po raz trzeci i tym razem niewidzialny sługus oznajmił mi, że jeśli się natychmiast nie oddalę, zostanie wezwana policja. Mój taksówkarz, który zaparkował wóz po drugiej stronie ulicy, znacząco zakaszlał. Nie zwróciłem na to uwagi. Czy miałem wracać do miasta, zatrzymać się w hotelu i napisać do Segvorda Helalama, prosząc o spotkanie i zobowiązując się dostarczyć dowody, że wciąż jestem żywy?