Выбрать главу

Obrzęd połączenia stał się wielkim wydarzeniem, towarzyszyła mu muzyka i śpiewy. Mój brat więźny Noim został wezwany z Salli i był moim gwarantem, on też włożył nam pierścienie. Na weselu był obecny najwyższy septarcha Manneranu, starzec o woskowej cerze, jak również większość miejscowych notabli. Podarki, jakie otrzymaliśmy, przedstawiały ogromną wartość. Znalazł się między nimi wielki puchar ozdobiony dziwnymi klejnotami, wykonanymi na jakimś innym świecie i przysłany nam przez mego brata Stirrona wraz z serdecznym pismem, w którym wyrażał swój żal, że sprawy państwowe nie pozwalają mu w tej chwili opuścić Salli (skoro ja zlekceważyłem jego ślub, nic dziwnego, że nie przybył na mój). Niespodzianką stał się natomiast przyjazny ton jego listu. Nie wspominał o okolicznościach mego zniknięcia z Salli, ale wyrażał radość, że pogłoski o mojej śmierci okazały się fałszywe. Stirron przesyłał mi swe błogosławieństwo i prosił, bym wraz z żoną przybył, jak tylko będziemy mogli, z oficjalną wizytą do jego stolicy. Najwidoczniej dowiedział się, że mam zamiar osiedlić się na stałe w Manneranie i nie będę rywalizował z nim o tron. Dlatego mógł znów myśleć o mnie z serdecznością.

Dziwiłem się i po tych wszystkich latach wciąż się dziwię, dlaczego Loimel mnie przyjęła. Odrzuciła przecież księcia ze swego królestwa, bo był biedny, i oto zjawiłem się ja, również książę, ale wygnany i jeszcze biedniejszy. Dlaczego mnie chciała? Czy uwodziłem ją z takim wdziękiem? Chyba nie. Byłem jeszcze młody i nie potrafiłem czarować kobiet. Czy spodziewała się, że zdobędę bogactwo i władzę? W tym czasie nic tego nie zapowiadało. Czy działałem na nią fizycznie? Z pewnością, ale Loimel była zbyt mądra, żeby wychodzić za mąż tylko dla szerokich ramion i mocnych mięśni, poza tym już nasze pierwsze uściski przekonały ją, że nie jestem najlepszym kochankiem. Później też nie zrobiłem w tym kierunku postępów i dalsze zbliżenia miłosne raczej partaczyłem. Wreszcie doszedłem do wniosku, że istniały dwa powody, które skłoniły Loimel do wybrania mnie na męża. Po pierwsze, odczuwała samotność i zakłopotanie z powodu zerwania pierwszych zaręczyn. Szukała jakiejś przystani i zwróciła się do mnie, ponieważ byłem silny, przystojny i w mych żyłach płynęła królewska krew. Po drugie, Loimel była zazdrosna o Halum i wiedziała, że poślubiając mnie zdobędzie coś, czego Halum nigdy nie będzie miała.

Moje motywy starania się o rękę Loimel łatwo można było odgadnąć. Kochałem Halum. Loimel była wizerunkiem Halum. Halum mieć nie mogłem, dlatego wziąłem Loimel. Patrząc na Loimel mogłem sobie wyobrażać, że patrzę na Halum, obejmując Loimel mogłem mówić sobie, że przytulam Halum. Proponując Loimel małżeństwo nie czułem do niej miłości, a nawet podejrzewam, że w ogóle jej nie lubiłem. Przyciągała mnie jednak jako namiastka mego prawdziwego pożądania.

Małżeństwa zawarte z takich powodów rzadko bywają udane. I nasze okazało się marne. Rozpoczęliśmy je będąc sobie obcy, a im dłużej dzieliliśmy łoże, tym bardziej się od siebie oddalaliśmy. Prawdę mówiąc, poślubiłem tajemne marzenia, a nie żywą kobietę. Ale w rzeczywistym świecie małżeństwo nasze musiało trwać: żoną moją była Loimel.

27

W tym czasie rozpocząłem pracę w biurze Urzędu Administracyjno-Sądowego Portu, którą dał mi mój ojciec więźny. Każdego dnia spływała na moje biurko sterta raportów i memorandów. Każdego dnia usiłowałem podjąć słuszną decyzję, które z nich przedstawić Najwyższemu Sędziemu, a które zlekceważyć. Z początku oczywiście nie miałem żadnego przygotowania do podejmowania takich decyzji. Pomagał mi Segvord, jak również kilku starszych urzędników, którzy zorientowali się, że więcej wygrają pomagając mi niż usiłując stanąć na drodze mego i tak nieuniknionego awansu. Polubiłem nawet tą pracę i nim pełnia lata zawitała do Manneranu wykonywałem ją z taką pewnością siebie, jakbym przez Dostatnie dwadzieścia lat nic innego nie robił.

Większa część materiałów kierowanych do Najwyższego Sędziego zawierała bzdury. Szybko nauczyłem się je rozpoznawać przebiegając treść wzrokiem, często nawet tylko jedną stronę. Wiele mówił mi styl, w jakim zredagowano pismo zauważyłem, że ktoś, kto nie potrafi jasno sformułować swych myśli na papierze, prawdopodobnie nie ma do powiedzenia nic godnego uwagi. Styl to człowiek. Jeśli zdania są nudne i wloką się, to najprawdopodobniej umysł ich autora jest także ospały i czy w takim razie jego uwagi mogą mieć jakąś wartość dla działalności portowego Urzędu Administracyjno-Sądowego? Pośledni i pospolity umysł zdolny jest tylko do poślednich i pospolitych spostrzeżeń. Sam musiałem bardzo dużo pisać, podsumowując i streszczając raporty o miernej wartości. Mój styl również odzwierciedlał człowieka: poważny, uroczysty, lubowałem się w dwornych gestach, skłonny mówić raczej więcej niż inni chcieliby usłyszeć — wszystkie te cechy odnajdywałem w swojej prozie. To, co pisałem, nie było bez wad, mnie jednak podobało się; sam również posiadam wady, ale jestem z siebie zadowolony.

Niezadługo zdałem sobie sprawę, że najpotężniejszy człowiek w Manneranie stał się kukiełką, którą ja pociągałem za sznurki. Ja decydowałem, którymi sprawami ma się zająć Najwyższy Sędzia, ja wybierałem podania o przyznanie specjalnych przywilejów, ja sporządzałem zwięzłe komentarze, na których on opierał swe wyroki. Nieprzypadkowo Segvord pozwolił mi skupić w swym ręku tyle władzy. Ktoś musiał wykonywać obowiązek porządkowania dokumentów, który obecnie ja spełniałem. Do czasu mego przybycia do Manneranu zajmował się tym komitet złożony z trzech osób — a każdą z nich pożerała ambicja przejęcia pewnego dnia tytułu Segyorda. Obawiając się tych ludzi, Segyord po-przesuwał ich na stanowiska bardziej honorowe, ale mniej odpowiedzialne, a mnie wprowadził na ich miejsce. Jego jedyny syn zmarł jeszcze jako chłopiec i dlatego właśnie mnie udzielił całkowitego poparcia. Z bezdomnego sallańskiego księcia uczynił jedną z dominujących osobistości w Manneranie.

Wszyscy dobrze wiedzieli (ja zorientowałem się najpóźniej), jak ważną mam się stać figurą. Książęta na mój ślub przybyli nie tyle z szacunku dla rodziny Loimel, lecz by zaskarbić sobie moje względy. Stirron kierując pod moim adresem życzliwe słowa pragnął odwieść mnie od wszelkich nieprzyjaznych dla Salli decyzji. Niewątpliwie mój królewski kuzyn, Truis z Glinu, zastanawiał się teraz z niepokojem, czy wiem, że to na jego polecenie zatrzaskiwano przede mną wrota w jego prowincji (on również przysłał mi wspaniały ślubny prezent). Potok napływających podarków nie ustał wraz z zakończeniem uroczystości weselnych. Wciąż otrzymywałem piękne i wartościowe podarki od tych, których interesy zależały od poczynań Urzędu Administracyjno-Sądowego Portu. W Salli takie prezenty nazywalibyśmy po prostu łapówkami, ale Segvord zapewniał mnie, że w Manneranie wolno je przyjmować, o ile nie mają wpływu na bezstronność podejmowanych decyzji. Wtedy zrozumiałem, w jaki sposób skromne uposażenie sędziego pozwalało Segyordowi żyć na iście książęcej stopie. Pełniąc swe urzędowe obowiązki starałem się jednakże nie pamiętać o tych wszystkich próbach przekupstwa i oceniać każdą sprawę tak, jak na to zasługiwała.

W ten sposób utrwaliła się moja pozycja w Manneranie. Zgłębiłem tajniki Urzędu Administracyjno-Sądowniczego, dostosowałem się do rytmu handlu morskiego i Najwyższemu Sędziemu służyłem wydatną pomocą. Poruszałem się pośród książąt, sędziów i bogaczy. Nabyłem niewielki, lecz wystawny dom w pobliżu posiadłości Segvorda i wkrótce musiałem nająć budowniczych, by go powiększyli. W nabożeństwach uczestniczyłem, jak inni możni, jedynie w Kamiennej Kaplicy i chodziłem w celu oczyszczenia się tylko do sławnego Jidda. Zostałem przyjęty do ekskluzywnego stowarzyszenia atletycznego i na Stadionie Mannerańskim popisywałem się rzucaniem przystrojoną piórami strzałą.