Выбрать главу

Gdy na wiosnę po naszym ślubie odwiedziłem Sallę ze swą małżonką, Stirron przyjął mnie, jakbym był mannerańskim septarchą — przejechał ze mną w paradnym orszaku przez stolicę wśród wiwatujących tłumów i podejmował po królewsku w swoim pałacu. Nie wspomniał ani słowem o mej ucieczce z Salli, był niezmiernie przyjazny, chociaż na dystans i z pewną rezerwą. Memu pierwszemu synowi, który urodził się tamtej jesieni, nadałem jego imię.

Potem przyszli na świat dwaj następni synowie, Noim i Kinnall, oraz córki, Halum i Loimel. Chłopcy byli dobrze rozwinięci i silni, dziewczynki zapowiadały się na piękności takie, jak ich imienniczki. Sprawiało mi dużą przyjemność, że stałem się głową rodziny. Z niecierpliwością oczekiwałem chwili, gdy będę mógł zabrać synów na polowanie na Wypaloną Nizinę, albo pokonywać z nimi wodospady na rzece Woyn. Tymczasem polowałem sam i wiele poroży rogorłów zdobiło mój dom.

Loimel, jak już mówiłem, pozostawała mi obca. Nikt nie oczekuje, że pozna duszę swej żony tak, jak duszę siostry więźnej, ale jednak pomimo zrozumiałej powściągliwości człowiek spodziewa się, iż nawiąże jakąś łączność duchową z kimś, z kim żyje na co dzień. W Loimel nie udało mi się zgłębić niczego poza jej ciałem. Ciepło i otwartość, jakie okazała mi w czasie naszego pierwszego zbliżenia, szybko minęły i stała się pełna rezerwy, jak każda zimna seksualnie żona w Glinie. Kiedyś, rozpalony namiętnością podczas stosunku, zwracając się do niej użyłem zaimka “ja”, co zdarzało mi się wtedy, gdy obcowałem z dziwkami — a ona uderzyła mnie i zrzuciła z siebie. Po ślubie szybko oddaliliśmy się od siebie. Ona miała swoje życie, ja swoje. Po pewnym czasie nie podejmowaliśmy nawet wysiłków, żeby przebyć dzielącą nas przepaść. Ona spędzała czas oddając się modlitwie, muzyce, kąpiąc się i opalając. Ja polowałem, uprawiałem gry hazardowe, wychowywałem synów i wykonywałem swą pracę. Ona miała kochanków, a ja utrzymanki. Nasze małżeństwo stało się całkowicie oziębłe. Rzadko dochodziło między nami do sprzeczek. Nawet tu nie byliśmy sobie dość bliscy.

Wiele czasu spędzałem z Noimem i Halum, oboje byli mi wielką pociechą.

Z roku na rok zwiększał się mój autorytet i obowiązki w Urzędzie Administracyjno-Sądowym. Ani nie awansowałem ani moja płaca specjalnie nie wzrosła, a jednak wszyscy w Manneranie wiedzieli, że to ja steruję decyzjami Segvorda — i ja czerpałem wielkopańskie dochody z “podarków”. Segvord stopniowo wycofywał się z obowiązków i powierzał je mnie. Całe tygodnie spędzał na wyspie w Zatoce Sumar, a ja stemplowałem i podpisywałem dokumenty w jego imieniu. Gdy dobiegł pięćdziesiątki, a ja miałem dwadzieścia cztery lata, zrezygnował całkowicie z pełnionego urzędu. Nie byłem z urodzenia Mannerańczykiem, nie mogłem więc zostać Najwyższym Sędzią. Segvord jednak postarał się, by na opuszczone przez niego stanowisko mianowano sympatyczne zero, niejakiego Nolodo Kalimola, który oczywiście nie zamierzał uszczuplać mej władzy.

Nie pomylisz się, jeśli uznasz, że moje życie w Manneranie było łatwe i bezpieczne, że cieszyłem się poważaniem i byłem bogaty. Tydzień płynął spokojnie za tygodniem i chociaż żadnemu człowiekowi nie jest dane szczęście doskonałe, nie miałem wielu powodów do narzekań. Niepowodzenia małżeńskie przyjmowałem spokojnie, głębokiej bowiem miłości pomiędzy mężem i żoną nie spotyka się często w takim społeczeństwie jak nasze. Jeśli chodzi o inną zgryzotę, beznadziejną miłość do Halum, to zagrzebałem ją głęboko w sercu, a kiedy boleśnie dawała znać o sobie, szukałem ukojenia u czyściciela Jidda. I tak bez większych wstrząsów mógłbym przeżyć do końca moich dni, gdyby na horyzoncie nie pojawił się Ziemianin Schweiz.

28

Ziemianie rzadko przybywali na Borthana. Przed Schweizem widziałem tylko dwóch, kiedy jeszcze mój ojciec był septarchą. Najpierw pojawił się wysoki, rudobrody mężczyzna, który odwiedził Sallę, gdy miałem około pięciu lat. Był to podróżnik przemieszczający się z jednego świata na drugi tylko dla swej przyjemności. Właśnie przewędrował Wypaloną Niziną, samotnie i pieszo. Pamiętam, z jaką napiętą uwagą wpatrywałem się w jego twarz, szukając jakichś oznak pochodzenia z innego świata — jakiegoś dodatkowego oka, może rogów, albo jadowitych zębów.

Oczywiście nic takiego nie posiadał i dlatego otwarcie zwątpiłem, że przybywa z Ziemi. Stirron, który o dwa lata dłużej niż ja zdobywał wiedzę, wyjaśnił mi wśród drwin, że wszystkie światy, włącznie z naszym, zostały zasiedlone przez ludzi z Ziemi i to tłumaczy, czemu Ziemianin wygląda jak jeden z nas. Pomimo to parę lat później, kiedy drugi Ziemianin pojawił się na dworze, wciąż wypatrywałem, czy nie ma wystających zębów i wąsatych wyrostków, jak u suma. Ten był krzepkim, wesołym człowiekiem o jasnobrązowej skórze. Był naukowcem zajmującym się zbieraniem okazów naszej dzikiej przyrody dla jakiegoś uniwersytetu w odległej części galaktyki. Ojciec zabrał go na Wypaloną Nizinę, mieli upolować rogorła. Napraszałem się, żeby też jechać, za co dostałem w skórę.

Marzyłem o Ziemi. Szukałem jej w różnych książkach i widziałem obraz niebieskiej planety, na której znajdowało się wiele kontynentów, a nad nią krążył ogromny, ospowaty księżyc. Myślałem wtedy — stąd wszyscy pochodzimy. To początek wszystkiego. Czytałem o królestwach i narodach starej Ziemi, o niszczących wojnach, o zabytkach i tragediach. O wyprawach w przestrzeń międzyplanetarną i dotarciu do gwiazd. W pewnym okresie wyobrażałem sobie, że sam jestem Ziemianinem, że urodziłem się na tej starej, pełnej cudów planecie i że sprowadzono mnie na Borthana jako niemowlę, żeby wymienić na prawdziwego synka septarchy. Mówiłem sobie wtedy, że gdy dorosnę, odbędę podróż na Ziemię, odwiedzę miasta mające po dziesięć tysięcy lat i będę wędrował tym samym szlakiem, który zaprowadził dziadów moich dziadów z Ziemi na Borthana. Pragnąłem posiadać jakiś kawałek Ziemi, choćby skorupę z garnka, jakiś kamień bądź monetę, coś, co stanowiłoby dotykalne ogniwo łączące mnie ze światem mej wyobraźni. Wyczekiwałem, aż znów jakiś Ziemianin przybędzie na Borthana i będę mógł zadać mu tysiące pytań i poproszę go o coś pochodzącego z Ziemi; ale żaden nie przybył. Wydoroślałem i przestały mnie gnębić natrętne myśli o pierwszej planecie człowieka.

Wówczas na mojej drodze stanął Schweiz. Schweiz był handlowcem. Wielu Ziemian zajmuje się handlem. Kiedy go poznałem, przebywał na Borthanie już od paru lat jako reprezentant firmy eksportowej z centralą na jakiejś planecie w pobliskim systemie słonecznym. Sprzedawał wyroby przemysłowe i poszukiwał w zamian naszych futer oraz wonnych korzeni. Podczas pobytu w Manneranie wdał się w spór z miejscowym eksporterem o ładunek futer z północno-zachodniego wybrzeża. Człowiek ten usiłował wtrynić Schweizowi gorsze gatunki za wyższą cenę. Schweiz pozwał go do sądu i sprawa zawędrowała do Urzędu Administracyjno-Sądowniczego Portu. Stało się to jakiejś trzy lata temu, już po odejściu Segvorda Helalama.

Fakty w tej sprawie nie budziły zastrzeżeń, nie było też wątpliwości, jaki zapadnie wyrok. Jeden z niższych sędziów zgadzał się z argumentami Schweiza i nakazał eksporterowi dotrzymać kontraktu z oszukanym Ziemianinem. Normalnie nie powinienem się w to mieszać. Ale kiedy dokumenty w tej sprawie, w drodze zwykłej procedury przedstawiono przed zatwierdzeniem wyroku do wglądu Najwyższemu Sędziemu Kalimolowi, rzuciłem na nie okiem i zobaczyłem, że powodem jest Ziemianin.