Opanowała mnie wielka pokusa. Ożyła znów dawna fascynacja tamtą rasą, moje urojenia o wystających kłach, wąsowatych wyrostkach i dodatkowym oku. Musiałem z nim pomówić. Czego spodziewałem się od niego? Odpowiedzi na l, pytania, które zadawałem sobie jako chłopiec? Jakiegoś wyjaśnienia, co to za siły pognały ludzki rodzaj do gwiazd? A może tylko szukałem rozrywki, chwilowej odmiany w nazbyt spokojnym życiu? Poleciłem, żeby Schweiz stawił się do mego biura.
Przybiegł nieomal natychmiast, drobny, energiczny człowieczek, w wyszukanym stroju. Krzywiąc się w uciesznym grymasie pozdrowił mnie plaśnięciem w dłoń, wbił knykcie w blat mego biurka, potem odstąpił parę kroków do tyłu i zaczął chodzić po pokoju.
— Niech bogowie zachowają waszą łaskawość — zawołał.
Pomyślałem, że jego dziwne zachowanie, gwałtowne ruchy i dzikie wejrzenie spowodowane są obawą przede mną, miał bowiem powód do niepokoju, skoro wezwał go tak wysoki rangą urzędnik, żeby przedyskutować sprawę, którą uważał już za wygraną. Później przekonałem się, że maniery Schweiza odzwierciedlały jego gwałtowną, bujną naturę, nie zaś jakieś chwilowe napięcie.
Był mężczyzną średniego wzrostu, szczupłej budowy, bez odrobiny tłuszczu. Skórę miał brunatną, a włosy koloru ciemnego miodu, proste, sięgające do ramion. Oczy miał bystre i złośliwe, uśmiech chytry, promieniował chłopięcym wigorem i dynamiczną energią, co mnie wtedy oczarowało, chociaż później okazał się dla mnie męczącym towarzyszem. Nie był już jednak chłopcem, na twarzy rysowały się pierwsze zmarszczki, a włosy, wciąż gęste, zaczynały przerzedzać się na czubku głowy.
— Proszę usiąść — powiedziałem, bo denerwowały mnie jego łamańce. Zastanawiałem się, jak rozpocząć rozmowę. Co zdołam z niego wyciągnąć, zanim zasłoni się Przymierzem i zamknie usta? Czy zechce mówić o sobie i swoim świecie? Czy w ogóle mam prawo wnikać w duszę cudzoziemca w sposób, w jaki nie pozwoliłbym sobie wobec mieszkańca Borthana? Zobaczymy. Paliła mnie ciekawość. Wziąłem plik dokumentów dotyczących jego sprawy, ponieważ przyglądał się im niespokojnie, wyciągając je w jego stroną i powiedziałem: — To co najważniejsze załatwia się najpierw. Wyrok został zatwierdzony. Dzisiaj Najwyższy Sędzia Kalimol położył pieczęć i do wschodu księżyca będziesz miał swoje pieniądze.
— Szczęśliwa wiadomość, wasza łaskawość. .
— To zamyka kwestię prawną.
— Takie krótkie posłuchanie? Prawie zbyteczne wydaje się moje przybycie, skoro otrzymałem tak zwięzłą informację, wasza łaskawość.
— Należy przyznać — oświadczyłem — że zostałeś tu wezwany w celu przedyskutowania innych spraw, a nie twego procesu sądowego.
— Słucham, wasza łaskawość? — Wydawał się zakłopotany i zaniepokojony.
— Żeby pomówić o Ziemi — oznajmiłem. — Żeby zaspokoić ciekawość znudzonego biurokraty. Rozumiesz? Możesz chwilę porozmawiać, jeśli już zostałeś tu zwabiony pod pretekstem interesu? Wiesz, Schweiz, zawsze było się zafascynowanym Ziemią i Ziemianami. — Chciałem go lepiej usposobić, bo w dalszym ciągu krzywił się i był nieufny, opowiedziałem mu przeto o tamtych dwóch Ziemianach, których poznałem i o swym dziecięcym przekonaniu, że powinni być jacyś inni. Odprężył się i słuchał z przyjemnością, a zanim skończyłem, śmiał się serdecznie. — Kły! — wykrzykiwał. — Wyrostki wąsowate! — Przeciągnął ręką po twarzy. — Doprawdy tak myśleliście, wasza łaskawość? Że Ziemianie są tak cudacznymi stworzeniami? Na wszystkich bogów, wasza łaskawość, sam chciałbym być jakimś cudakiem, żeby was zabawić!
Wzdrygałem się za każdym razem, kiedy Schweiz używał pierwszej osoby czasownika. Wypowiadane przez niego obojętnie nieprzyzwoitości psuły nastrój, jaki próbowałem wytworzyć. Chociaż usiłowałem udawać, że nie zaszło nic niewłaściwego, Schweiz natychmiast rozpoznawał swój błąd, zrywał się na nogi i z wyraźnym strapieniem powiadał:
— Tysiąckrotne przeprosiny! Ma się czasem skłonność do zapominania gramatyki, kiedy nie jest się przyzwyczajonym do…
— Nikt się nie, obraża — śpieszyłem go zapewnić.
— Musicie zrozumieć, wasza łaskawość, że trudno pozbyć się starych przyzwyczajeń i mówiąc waszym językiem, używa się czasem formy najbardziej dla siebie naturalnej, choćby…
— Ależ oczywiście, Schweiz. Wybaczalne potknięcie. — Trząsł się. — Poza tym — powiedziałem mrugając okiem jestem dorosły. Czy sądzisz, że tak łatwo się gorszę? — Celowo użyłem wulgarnych słów, żeby poczuł się swobodniej. Poskutkowało. Uspokoił się. Tego dnia nie pozwolił już sobie jednak w rozmowie ze mną na rynsztokową gwarę i potem przez dłuższy czas uważał, aby przestrzegać niuansów gramatycznych, aż do chwili, kiedy te sprawy przestały mieć między nami jakiekolwiek znaczenie.
Poprosiłem go teraz, aby opowiedział o Ziemi, matce nas wszystkich.
— Mała planeta — powiedział. — Daleko. Dusząca się własnymi odpadami, trucizny dwóch tysięcy lat bezmyślnej nadprodukcji skaziły jej niebo, wody i ziemię. Ohydne miejsce.
— Naprawdę ohydne?
— Są jeszcze atrakcyjne obszary. Niewiele ich i właściwie nie ma się czym chwalić. Trochę drzew, tu i tam, trochę trawy. Jakieś jezioro. Wodospad. Dolina. Ale ta planeta to głównie gnojowisko. Ziemianie często chcieliby móc odkopać swych przodków, przywrócić ich do życia, a potem udusić. Za ich samolubstwo. Za brak troski o następne pokolenia. Uważali, że świat należy tylko do nich i wszystko wykorzystali.
— Czy dlatego Ziemianie zbudowali imperia w Kosmosie, żeby uciec od brudu rodzinnego świata?
— Po części tak — odparł Schweiz. — Było tyle miliardów ludzi. Ci, którzy mieli dość siły, wywędrowali w górę. Ale to nie tylko była ucieczka. Był to również głód poznania innych spraw, głód przygód, chęć rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Stworzenia ludziom nowych, lepszych światów. Sznur Ziem rozciągnięty poprzez Kosmos.
— A ci, którzy nie odeszli? — spytałem. — Na Ziemi wciąż są miliardy ludzi. — Myślałem o Veladzie Borthanłe i tych ledwie czterdziestu czy pięćdziesięciu milionach.
— Och, nie, nie! Teraz Ziemia jest prawie pusta, świat-widmo, zrujnowane miasta, zapuszczone autostrady. Mało kto już tam żyje. I każdego roku rodzi się tam coraz mniej.
— Ale ty się tam urodziłeś?
— Na kontynencie zwanym Europą, tak. Ale nie widziało się Ziemi od blisko trzydziestu lat. Od czasu, gdy miało się czternaście lat.
— Nie wyglądasz na takiego starca — zauważyłem.
— Mówiący liczy czas w latach ziemskich — wyjaśnił Schweiz. — Według waszych obliczeń, zbliża się dopiero do trzydziestki.
— Ten również — oznajmiłem. — I ten także opuścił swą ojczyznę przed dojściem do dojrzałości. — Mówiłem swobodnie, bardziej swobodnie, niż było to właściwe, a jednak nie mogłem się powstrzymać. Pociągnąłem Schweiza za język i czułem, iż powinienem czymś mu się zrewanżować. — Mówiący uciekł z Salli będąc chłopcem w poszukiwaniu szczęścia w Glinie, potem, po pewnym czasie, znalazł lepsze warunki w Manneranie. Wędrowiec, Schweiz, tak samo jak ty.
— A więc istnieje pomiędzy nami więź.
Czy mogę wykorzystać tę więź? I postawiłem mu pytanie: — Dlaczego Opuściłeś Ziemię?
— Z tych samych powodów, co inni. Żeby udać się tam, gdzie powietrze czyste i gdzie człowiek ma szansę stać się kimś. Na Ziemi całe życie spędzają tylko ci, którzy nie potrafią się stamtąd ruszyć.
— A przecież to planeta, którą czci cała galaktyka — zdziwiłem się. — Świat tylu mitów! Planeta marzeń wszystkich chłopców! Centrum wszechświata — pryszcz i czyrak?