— Dobrześ to ujął.
— A jednak jest czczona.
— Och, czcij ją, szanuj, oczywiście! — wykrzykiwał Schweiz. Oczy mu gorzały. — Fundament rodzaju ludzkiego! Dostojna rodzicielka wszelkich gatunków! Czemu jej nie szanować, wasza łaskawość? Należy szanować śmiałe początki, które tam uczyniono. Szanować wielkie ambicje, które wyrosły z tego błota. I szanować również te straszne omyłki. Ziemia w starożytności popełniała błąd po błędzie i dzięki temu zostało wam oszczędzone przejście przez te ogniowe próby i udręki. — Schweiz zaśmiał się cierpko. — Ziemia umarła, by wybawić was, gwiezdne ludy, od grzechu. Czy możliwa jest taka koncepcja religijna? Wokół tej idei można rozbudować całą liturgię. Kapłaństwo Ziemi wybawicielki. — Nagle pochylił się do przodu i spytał: — Jesteś, wasza łaskawość, człowiekiem religijnym?
Intymność tego pytania zaskoczyła mnie. Nie chciałem jednak wznosić żadnych barier.
— Oczywiście — odparłem.
— Chodzisz do domu bożego, rozmawiasz z czyścicielami, robisz te wszystkie rzeczy!
Złapał mnie. Nie mogłem mu nie odpowiedzieć.
— Tak — przyznałem. — Czy to cię dziwi?
— Wcale nie. Wydaje się, iż wszyscy na Borthanie są prawdziwie nabożni. To zdumiewa. Wiesz, wasza łaskawość, samemu nie jest się w najmniejszym stopniu religijnym. Mówiący próbuje, zawsze próbował, najusilniej starał się zdobyć przekonanie, że istnieją jakieś wyższe byty, które rządzą losem i czasem. Już mu się to prawie udało, już prawie wierzył, wasza łaskawość, wręcz przebił się do wiary, ale potem za każdym razem sceptycyzm wszystko obalał. I mówiący stwierdzał: Nie, to niemożliwe, nie może tak być, to przeczy logice i zdrowemu rozsądkowi!
— Jak możesz żyć przez wszystkie swoje dni bez zbliżenia z czymś świętym?
— Przeważnie jakoś sobie radzę. Przeważnie.
— A przez resztę czasu?
— Przez resztę mówiący czuje, że jest zgnębiony świadomością całkowitej samotności we wszechświecie. Nagi pod gwiazdami, ich światło uderza w jego obnażoną skórę, pali zimnym ogniem i nie ma przed nim osłony, nie ma gdzie się skryć, nie ma do kogo się modlić. Rozumiesz? Niebo jest lodem i ziemia jest lodem i dusza jest zmrożona. Kto ją rozgrzeje? Nikt. Sam siebie przekonałeś, że nie istnieje nikt, kto może cię pocieszyć. Mówiący pragnie, żeby istniał jakiś system wiary, chce się poddać, upaść na kolana, chce, by rządziły nim siły metafizyczne. Wierzyć, mieć wiarę! I nie potrafi. Ogarnia go przerażenie. Dusi w sobie płacz. Noce są bezsenne. — Schweiza ogarnęło podniecenie, twarz mu płonęła. Sięgnął poprzez biurko i chwycił moje ręce — ten gest oszołomił mnie, ale rąk nie cofnąłem. Powiedział zachrypniętym głosem: — Wierzysz w bogów, wasza łaskawość?
— Z pewnością.
— W sposób dosłowny? Myślisz, że istnieje bóg podróżnych i bóg rybaków i bóg pracujących na roli oraz taki, który ma pod swą pieczą septarchów, i…
— Jest jakaś siła — powiedziałem — która zapewnia ład i porządek we wszechświecie. Siła ta manifestuje się w wieloraki sposób i żeby przerzucić most nad przepaścią pomiędzy nami samymi i tą siłą, uznajemy każde z jej wcieleń za “boga”, tak, zwracamy się do tego, czy innego wyobrażenia, zależnie od potrzeby. Ci z nas, którzy są nie-uczeni, przyjmują tych bogów dosłownie, jako istoty osobowe, obdarzone twarzami. Inni zdają sobie sprawę, że to metafory dla wyrażenia tej boskiej mocy, a nie plemię potężnych duchów żyjących ponad naszymi głowami. Na Veladzie Borthanie nie znajdzie się jednak nikt, kto przeczyłby istnieniu tej siły.
— Mówiący odczuwa wielką zazdrość o to — przyznał Schweiz — że można wyrosnąć w kulturze posiadającej spoistość i sens, mieć pewność istnienia ostatecznych wartości, czuć się częścią składową boskiego planu — jakież to musi być cudowne! Żeby mieć coś takiego, dać się ogarnąć takiemu systemowi wiary, warto chyba nawet pogodzić się z wielkimi skazami tego społeczeństwa.
— Ze skazami? — Poczułem się nagle w defensywie. — Z jakimi skazami?
Schweiz zmrużył oczy i zwilżył wargi. Może podejrzewał, że zrani mnie lub rozgniewa tym, co zamierzał powiedzieć. — Skazy, to może za silne określenie — odpowiedział. — Można zamiast tego powiedzieć: ograniczenia tego społeczeństwa, jego… no, ciasnota. Mówiący ma na myśli obronę własnego ja przed bliźnimi, którą sobie narzucacie. Tabu przeciwko powoływaniu się na siebie, przeciwko otwartej rozmowie, przeciwko otwarciu duszy…
— Czy ktoś nie otworzył przed tobą duszy dzisiaj i w tym pokoju?
— Ach — odrzekł Schweiz — mówiłeś z cudzoziemcem, z kimś, kto nie stanowi części waszej kultury, z kimś, kogo tajemnie podejrzewasz, że ma czułki i jadowite kły. Czy byłbyś tak samo swobodny rozmawiając z obywatelem Manneranu?
— Nikt w Manneranie nie ośmieliłby się zadawać takich pytań, jakie ty postawiłeś.
— Możliwe. Brak treningu w samorepresji. A więc te pytania dotyczące filozofii religii… czy one zakłócają spokój twej duszy, wasza łaskawość? Czy uznałeś je za obraźliwe?
— Nie zgłasza się sprzeciwu wobec rozmowy o takich sprawach — powiedziałem bez większego przekonania.
— Ale taka rozmowa to tabu, nieprawdaż? Nie używaliśmy brzydkich słów, poza tym wypadkiem, gdy mi się jedno takie słowo wymknęło, ale roztrząsaliśmy brzydkie idee, nawiązywaliśmy naganny wzajemny stosunek. Zburzyłeś nieco swój mur obronny, prawda? Jest ci się za to wdzięcznym. Jest tu się już długo, całe lata, a nigdy nie rozmawiało się swobodnie z rodowitym mieszkańcem Borthana, ani razu! Aż dziś odniosło się wrażenie, że jesteś skłonny trochę się otworzyć. To niezwykłe przeżycie, wasza łaskawość. — Szelmowski uśmieszek powrócił na jego twarz. Podrygując zaczai spacerować po biurze. — Nie ma się zamiaru wyrażać krytycznie o waszym sposobie życia — mówił dalej. — Pragnie się właściwie pochwalić pewne aspekty tego życia i zrozumieć inne.
— Które chwalić, a które zrozumieć?
— Zrozumieć wasz zwyczaj wznoszenia wokół siebie muru. Chwalić prostotę, z jaką akceptujecie boską obecność. Tego wam się zazdrości. Jak się powiedziało, nie jest się wychowanym w wierze i nie jest się w stanie poddać działaniu wiary. Głowa mówiącego zawsze pełna jest obrzydliwych sceptycznych pytań. Jest on z natury niezdolny dawać wiarę temu, czego nie może zobaczyć czy odczuć, dlatego zawsze musi być samotny i dlatego wędruje po całej galaktyce poszukując furtki prowadzącej do wiary, próbuje się tu i tam i nie może znaleźć… — Schweiz zrobił pauzę. Był podniecony i spocony. — Widzisz więc, wasza łaskawość, że posiadasz coś cennego: zdolność stania się cząstką wielkiej potęgi. Mówiący pragnąłby nauczyć się tego od ciebie! Jest to oczywiście sprawa kulturowego uwarunkowania Borthan wciąż zna bogów, na Ziemi już oni się przeżyli. Na tej planecie cywilizacja jest jeszcze młoda. Potrzeba tysięcy lat, by popędy religijne uległy erozji.
— I — odezwałem się — planeta ta została zasiedlona przez ludzi mających silne wierzenia religijne, którzy specjalnie! przybyli tutaj, ażeby te wierzenia zachować i którzy podjęli ogromne trudy, żeby wpoić je swym potomkom.
— To również. Wasze Przymierze. Było to jednak ile, półtora tysiąca, dwa tysiące lat temu? Do tej pory mogło się to wszystko wykruszyć, ale tak się nie stało. Jest silniejsze niż dotychczas. Wasza nabożność, wasza pokora, wasze zaparcie się siebie…
— Ci, co nie potrafili przyjąć i przekazywać dalej ideałów pierwszych osadników — wtrąciłem — nie mogli wśród nich pozostać. Miało to wpływ na model kultury, jeśli zgodzisz się, że takie cechy jak wojowniczość i ateizm można wykluczyć ze społeczności. Jedni pozostali, drudzy odeszli.