— Stawiasz rzeczy na głowie — zaprotestowałem. — Fałszywie tłumaczysz nasze zwyczaje, wydaje ci się, że mówisz mądrze.
— Czy zawsze tak było — spytał Schweiz — od początków zasiedlania Velady Borthanu?
— Tak — przyznałem. — Tylko nie wśród tych malkontentów, o których wiesz, tych, co zbiegli na południowy kontynent. Reszta z nas zachowuje Przymierze. Nasze zwyczaje stały się bardziej surowe, obecnie nie wolno nam mówić w pierwszej osobie liczby pojedynczej, jest to bowiem nieprzyzwoite obnażanie własnego ja — ale w czasach średniowiecznych można było. Z drugiej strony, pewne rzeczy uległy złagodzeniu. Niegdyś wystrzegaliśmy się nawet ujawniać obcym swoje imiona. Mówiliśmy do siebie tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Teraz istnieje więcej zaufania.
— Ale nie za dużo.
— Nie za dużo — zgodziłem się.
— Nie sprawia ci to bólu? Każdy człowiek odgrodzony od innych? Nigdy nie mówisz sobie, że musi istnieć szczęśliwszy sposób życia dla ludzi?
— Zachowujemy Przymierze.
— Z łatwością, czy z trudem?
— Z łatwością — powiedziałem. — Ból nie jest taki wielki, gdy weźmie się pod uwagę, że mamy więźnych krewnych, wobec których wolni jesteśmy od reguły bezosobowości. To samo odnosi się do naszych czyścicieli.
— Wobec innych jednak nie możesz narzekać, nie możesz zrzucić smutku i trosk z duszy, nie możesz szukać ich rady, ani powiedzieć im o swych pragnieniach i potrzebach, opisać swe marzenia i fantazje. Nie wolno ci mówić o niczym, jak tylko o zimnych, bezosobowych sprawach. — Schweizem wstrząsnął dreszcz. — Wybacz, wasza łaskawość, ale mówiący uważa to za odrażający sposób życia. On sam bezustannie szuka ciepła i miłości, kontaktu z człowiekiem, żeby móc się dzielić, otwierać nawzajem. Ten świat, wydaje się czcić wartości wprost przeciwne do tych, które mówiący najbardziej ceni.
— Dużo miałeś szczęścia — spytałem — w odnajdywaniu ciepła, miłości i kontaktu z człowiekiem?
Schweiz wzruszył ramionami. — Nie zawsze było to łatwe.
— My tu nigdy nie odczuwamy samotności, bo mamy więźnych krewnych. Z Halum, z Noimem, z takimi jak oni, którzy są osłodą życia, na co komu gromada obcych?
— A jeśli twoich więźnych nie ma akurat pod rękę? Jeśli ktoś wędruje, powiedzmy, z dala od nich, gdzieś w śniegach Glinu?
— Wtedy cierpi. I umacnia się jego charakter. Są to jednak sytuacje wyjątkowe. Słuchaj, Schweiz, nasz system może zmuszać nas do izolacji, ale za to gwarantuje nam miłość.
— Ale nie miłość męża dla żony, ani miłość ojca do dziecka.
— Być może.
— Nawet miłość więźnych krewnych jest ograniczona.
Sam przecież przyznałeś, że czujesz tęsknotę do swej więźnej siostry Halum; taką tęsknotę, która nie może być…
Przerwałem mu ostro: — Zmieńmy temat. — Krew napłynęła mi do twarzy i zrobiło mi się gorąco.
Schweiz skinął głową i uśmiechnął się niewinnie.
— Wybacz, wasza łaskawość. Rozmowa stała się zbyt gwałtowna. Brak kontroli, ale nie było zamiaru zranienia cię.
— W porządku.
— Odnośnik był zbyt osobisty. Jest się zawstydzonym.
— Nie zamierzałeś nic złego — powiedziałem. Czułem wyrzuty sumienia z powodu tego wybuchu. Ugodził mnie w bolesne miejsce, ale zareagowałem silnie, zbyt gwałtownie. Dolałem wina. Tym razem wypiliśmy w milczeniu.
Potem Schweiz powiedział: — Można wysunąć pewną propozycję, wasza łaskawość? Można zaprosić cię, byś uczestniczył w eksperymencie, który może okazać się interesujący i wartościowy?
— Mów dalej — poprosiłem, marszcząc brwi, wciąż zakłopotany.
— Wiesz — rozpoczął — że tu obecny od dawna miał dręczącą świadomość swej samotności we wszechświecie i że poszukiwał, bez skutku, jakiegoś sposobu umożliwiającego zrozumienie jego związku z tym wszechświatem. Dla ciebie sposobem tym jest nabożna wiara, ale mówiącemu to nie wystarczyło ze względu na jego nieszczęsną skłonność do całkowitego racjonalizmu. Nie może on dotrzeć do głębszego pojęcia “przynależności” jedynie poprzez same słowa, modlitwę, obrzędy. Jak ty to możesz czynić — czego ci się zazdrości. Rozmawiający z tobą czuje się w potrzasku, odizolowany, zamknięty w sobie, skazany na metafizyczną samotność: człowiek na boku, człowiek zdany na siebie. Nie uważa się tego stanu bezbożności za dający zadowolenie albo pożądany. Wy na Borthanie potraficie znosić to uczuciowe odosobnienie, jakie sobie narzucacie, macie bowiem pociechę w swej religii, macie czyścicieli i to mistyczne połączenie z bóstwem, do jakiego prowadzi akt oczyszczenia. Mówiący do ciebie nic takiego nie posiada.
— Wiele już razy dyskutowaliśmy o tym — oświadczyłem. — Wspomniałeś o jakiejś propozycji, o jakimś eksperymencie.
— Miej cierpliwość, wasza łaskawość. Musi nastąpić pełne wyjaśnienie, punkt po punkcie.
Schweiz obdarzył mnie swym najbardziej czarującym uśmiechem i skierował na mnie oczy rozpalone jak u nawiedzonego, jego ręce poruszały się niespokojnie w powietrzu. Odezwał się: — Być może wiadome jest waszej łaskawości, że istnieją pewne chemiczne substancje, narkotyki, tak, nazwijmy je narkotykami, które umożliwiają jednostce otwarcie się na nieskończoność, albo przynajmniej dają takie złudzenie, i umożliwiają króciutkie, jakby próbne wejrzenie w mistyczne królestwa tego, co nieuchwytne, rozumem. Hm? Narkotyki znane od tysięcy lat, używane były już w czasach, nim Ziemianie zawędrowali na gwiazdy. Wykorzystywano je podczas starodawnych obrzędów religijnych. Przez innych stosowane były jako namiastka religii, jako świecki sposób wierzenia, brama do nieskończoności dla takich jak ten, co mówi, dla takich, co nie mogą tam dostać się w inny sposób.
— Takie narkotyki zabronione są na Veladzie Borthanie — oświadczyłem.
— Oczywiście, oczywiście! Dla was bowiem stanowiłyby sposób odstępstwa od przyjętych zachowań religijnych. Po co tracić czas u czyściciela, jeśli można rozprężyć duszę za pomocą pigułki? Tu wasze prawo jest mądre. Nie przetrwałoby wasze Przymierze, gdybyście zezwolili na używanie tych preparatów chemicznych.
— Twoja propozycja, Schweiz — ponaglałem go.
— Trzeba ci najpierw powiedzieć, że przyjmowało się te narkotyki i nie uważa się ich za całkowicie zadowalające. To prawda, że otwierają nieskończoność. Prawda, że pozwalają zatopić się w boskości. Ale tylko na moment, w najlepszym przypadku na kilka godzin. A potem jest się znów samotnym, jak poprzednio. To tylko złudzenie otwarcia duszy, a nie samo otwarcie. Na tej planecie natomiast produkuje się narkotyk, który może spowodować ten właściwy stan, o który chodzi.
— Co takiego?
— Na Sumarze Borthanie — oznajmił Schweiz — mieszkają ci, którzy zbiegli spod władzy Przymierza. Mówiący słyszał, że są oni dzikusami, chodzą nago i żywią się korzeniami, nasionami i rybami. Otoczka cywilizacji spadła z nich i powrócili do stanu barbarzyństwa. Dowiedział się tego od pewnego podróżnika, który niedawno odwiedził ten kontynent. Dowiedział się też, że na Sumarze Borthanie przyjmują narkotyk sporządzony ze sproszkowanego korzenia jakiejś rośliny, który jednemu umysłowi umożliwia wgląd w drugi — jeden człowiek może odczytać najbardziej tajemne myśli drugiego. To absolutnie sprzeciwia się waszemu Przymierzu, rozumiesz? Oni znają się wzajemnie aż do głębi duszy dzięki narkotykowi, który spożywają.
— Słyszało się różne historie o dzikości tych ludzi — powiedziałem.
Schweiz zbliżył swą twarz tuż do mojej. — Mówiący musi się przyznać, że kusi go ten sumarański narkotyk. Ma nadzieję, że gdyby mógł wejrzeć w umysł innego człowieka, mógłby doświadczyć tej komunii dusz, której tak długo szuka. Mogłoby to być mostem do nieskończoności, do duchowej transformacji. W poszukiwaniu takiego objawienia próbował już wielu substancji. Dlaczego by nie tej?