Czułem się urażony tym ostrzeżeniem.
42
Dziesięciu z nich przyszło po nas o zachodzie słońca. Zaprowadzili nas do lasu na wschód od wioski. Wśród nich dojrzałem trzech naczelników, dwóch starszych mężczyzn i dwóch młodych oraz trzy kobiety. Jedna przystojna dziewczyna, druga taka sobie — i stara kobieta. Nasz przewodnik nie poszedł z nami. Nie wiem, czy nie został zaproszony na uroczystość, czy też nie miał ochoty brać w niej udziału.
Odeszliśmy dość daleko. Nie było już słychać płaczu dzieci we wsi ani szczekania psów. Zatrzymaliśmy się na odosobnionej polanie, gdzie wycięto setki drzew, a okorowane kłody ułożone w pięciu rzędach jako ławki tworzyły pentagonalny amfiteatr. Na środku poręby znajdowało się palenisko wylepione gliną, a obok starannie ułożony spory stos drew do palenia. Skoro tylko przybyliśmy, dwaj młodzi mężczyźni zaczęli układać wielkie ognisko. Po drugiej stronie stosu drewna zobaczyłem następny wylepiony gliną dół, dwa razy tak duży jak ciało człowieka; zstępował ukośnie w głąb i sprawiał wrażenie tunelu prowadzącego do środka ziemi. Próbowałem tam zajrzeć przy świetle płonących polan, ale z miejsca, gdzie stałem, nie było widać nic szczególnego.
Sumaranie wskazali nam, gdzie mamy usiąść: u podstawy pięcioboku. Ta zwyczajna dziewczyna usiadła obok nas. Po naszej lewej, zaraz u wejścia do tunelu, zasiedli trzej naczelnicy. Po prawej, przy ognisku, znajdowali się dwaj młodzi mężczyźni, a w odległym prawym rogu usiadła stara kobieta i jeden ze starców, drugi starszy człowiek i ta przystojna dziewczyna poszli do lewego rogu. Nim wszyscy usiedli, zrobiło się zupełnie ciemno. Sumaranie pozrzucali to skąpe odzienie, jakie mieli na sobie, pokazując, abyśmy zrobili to samo, Schweiz i ja rozebraliśmy się i położyliśmy ubrania z tyłu na ławce. Na znak dany przez jednego z naczelników, ładna dziewczyna wstała i podeszła do ognia, zapaliła od płomieni gałąź i z tą pochodnią zbliżyła się do wejścia tunelu i niezręcznie spuściła w otwór nogi, pochodnię trzymając wysoko, dziewczyna i pochodnia całkowicie zniknęły nam z oczu. Przez krótką chwilę widać jeszcze było migocące światełko, ale wkrótce znikło i z tunelu wydobył się kłąb czarnego dymu. Niebawem dziewczyna wyłoniła się, już bez pochodni, w jednym ręku trzymała czerwone naczynie, w drugim — wysmukłą butelkę z zielonego szkła. Dwaj starcy — najwyżsi kapłani? — powstali z ławek, wzięli naczynie oraz butelką. Zaczęli coś monotonnie śpiewać, jeden z nich sięgnął do naczynia, zaczerpnął garść białego proszku — narkotyk! — i wsypał do butelki. Drugi uroczyście potrząsał butelką, mieszając zawartość. Tymczasem stara kobieta — kapłanka? — rozpłaszczyła się nad otworem tunelu i zaczęła śpiewać w innej tonacji, młodzi mężczyźni zaś dorzucili drewna do ognia. Śpiewy trwały przez dobrych parę minut. Teraz dziewczyna, która schodziła do tunelu — wysmukła, o sterczących piersiach i długich, jedwabistych rudych włosach — odebrała flaszkę od starca i przeniosła na naszą stronę ogniska, a druga dziewczyna z namaszczeniem odebrała ją obiema rękami, podniosła do naczelników i podała im. Naczelnicy przyłączyli się do chóru. To, co w myślach nazwałem Obrzędem Przekazania Butelki, trwało i trwało. Z początku byłem tym zafascynowany, podobała mi się niezwykłość tej ceremonii, ale wkrótce znudziłem się i dla rozrywki zacząłem zgadywać, jaką treść duchową może mieć to, co się tutaj dzieje. Tunel, wyobraziłem sobie, symbolizuje wejście do części rodnych matki-świata, drogę do jej łona, skąd otrzymuje się narkotyk, wytworzony z jakiegoś korzenia, z czegoś, co rośnie pod ziemią. Wymyśliłem całą skomplikowaną, metaforyczną konstrukcję kultu matki: symboliczne znaczenie wniesienia płonącej pochodni do łona matki-świata, wykorzystanie zwyczajnej i pięknej dziewczyny jako reprezentantki całej kobiecości. Dwaj młodzi strażnicy ognia to chyba strażnicy seksualnej potencji naczelników i jeszcze mnóstwo innych rzeczy równie nonsensownych, ale — tak myślałem — dość interesująco i zręcznie wymyślonych jak na takiego biurokratę jak ja. Przyjemność z tej zabawy ulotniła się jednak natychmiast, gdy uświadomiłem sobie, że jestem wobec nich protekcjonalny. Traktowałem Sumaran jak osobliwych dzikusów, których pieśni i obrzędy były dość interesujące, ale bez jakiejś poważniejszej treści. A kimże byłem ja, żeby się tak wynosić? To przecież ja przybyłem do nich i żebrzę o narkotyk jasności, którego pragnie ma dusza. Kto więc z nas jest wyższą istotą? Wyrzucałem sobie swój snobizm. Kochaj. Zaniechaj mędrkowania. Włącz się w ich obrzędy, jeśli potrafisz, a przynajmniej nie okazuj im lekceważenia, nie czuj pogardy. Kochaj. Teraz pili naczelnicy, każdy po łyku, i oddawali butelkę dziewczynie, która, kiedy już wszyscy trzej napili się, zaniosła butelkę najpierw starym mężczyznom, potem starej kobiecie, przystojnej dziewczynie, następnie młodym strażnikom ognia, z kolei Schweizowi i wreszcie mnie. Uśmiechnęła się podając butelkę. W migającym świetle ogniska wydała mi się nagle piękna. Butelka zawierała ciepłe, kleiste wino, zakrztusiłem się nim, ale wypiłem. Narkotyk spłynął do mego wnętrza i począł ogarniać mą duszę.
43
Wszyscy staliśmy się jednością, ich dziesięcioro i my dwaj. Najpierw pojawiło się dziwne uczucie wznoszenia się, spoglądania z wyniosłości, wizje niebiańskiego światła, słyszenie nienaturalnych dźwięków, potem następowało odkrywanie bicia innych serc i rytmów innych ciał, podwojenie, zachodzenie na siebie świadomości, następnie rozpływała się własna jaźń i stawaliśmy się jednym, my, których jest dwanaścioro. Zanurzyłem się w morze dusz i przepadłem. Zostałem uniesiony w samo Centrum Wszystkich Rzeczy. Nie było sposobu, żeby dowiedzieć się, czy jestem Kinnallem-synem septarchy, czy Schweizem-człowiekiem ze starej Ziemi, czy strażnikiem ognia, albo naczelnikiem, lub wręcz kapłanami, czy dziewczętami, bo oni wszyscy wmieszali się we mnie, a ja w nich. A to morze dusz stało się morzem miłości. Jakże mogło być czymkolwiek innym? Byliśmy sobą nawzajem. Wiązała nas wzajemnie miłość własna. Miłowanie siebie jest miłowaniem bliźnich, miłowanie bliźnich jest miłowaniem siebie. Kochałem. Pojmowałem teraz jaśniej niż poprzednio, dlaczego Schweiz powiedział mi “kocham cię”, kiedy po raz pierwszy po zażyciu narkotyku wróciliśmy do rzeczywistości — stwierdzenie na Borthanie bardzo dziwne, nieprzyzwoite i zupełnie niestosowne w rozmowie mężczyzny^ mężczyzną. Powiedziałem dziesięciu Su-maranom “kocham was”, wprawdzie nie słowami, bo nie znałem ich słów, a nawet gdyby rozumieli mój język, czuliby się urażeni tymi słowami: w moim kraju “kocham cię” jest sprośnością i nic na to nie można poradzić. “Kocham was”. I mówiłem to poważnie, a oni przyjęli dar mojej miłości. Ja, który byłem ich częścią. Ja, który nie tak dawno traktowałem ich jak zabawnych dzikusów czczących płonące w lasach ogniska. Poprzez nich dotarł do mnie szum lasu i huk fal przyboju. I tak oto dosięgnęła mnie miłość wielkiej matki-świata, która leży u twych stóp, wzdycha i drży, która obdarzyła nas narkotycznym korzeniem, zdolnym uleczyć nasze oddzielone od siebie jaźnie. Dowiedziałem się, jak to jest być Sumaranem i prowadzić proste życie w miejscu, gdzie spotykają się dwie niewielkie rzeki. Odkryłem, że można nie mieć samochodów ani banków, a jednak należeć do wspólnoty cywilizowanej ludzkości. Przekonałem się, co ludzie z Velady Borthana uczynili z siebie w imię świętości i że można osiągnąć pełnię, jeśli idzie się drogą wskazaną przez Sumaran. Wszystko to pojąłem nie dzięki słowom ani obrazom, ale wskutek napływu wiedzy, która wtargnęła we mnie i stała się częścią mnie w sposób, jakiego nie potrafię opisać ani wyjaśnić. Słyszę już, jak mówisz, ze albo kłamię albo jestem leniem, gdyż podaję ci tak mało szczegółów dotyczących przeprowadzonego przeze mnie eksperymentu. Na to odpowiadam, że nie można wyrazić słowami tego, co nigdy nie zawierało się w słowach. Można operować jedynie przybliżeniami i nawet przy największym wysiłku prawda staje się wykoślawiona i prostacka. Jakże więc mogę wytłumaczyć to, co przydarzyło mi się na porębie na Sumarze Borthanie? Rozpłynęliśmy się w sobie. Rozpłynęliśmy się w miłości. My, którzy nie mieliśmy wspólnego języka, doszliśmy do całkowitego zrozumienia swych jednostkowych jaźni. Kiedy po pewnym czasie narkotyk przestał działać, część mnie pozostała w nich, a część z nich we mnie. Jeśli chcesz wiedzieć więcej, jeśli chcesz odczuwać, co to znaczy zostać uwolnionym z więzienia własnego rozumu, jeśli chcesz po raz pierwszy w życiu skosztować miłości, to powiadam ci: nie szukaj wyjaśniających słów, ale przyłóż butelkę do ust. Po prostu: przyłóż butelkę do swoich ust.