46
Była pewna dziewczyna, którą utrzymywałem dla rozrywki w pokoju na jednej z uliczek w południowej części Manneranu, na tyłach Kamiennej Kaplicy. Utrzymywała, że jest nieślubnym dzieckiem księcia Kongoroi, poczętym w czasie, gdy książę składał oficjalną wizytę w Manneranie, za rządów mego ojca. Była to być może prawda. Ona w każdym razie w to wierzyła. Miałem zwyczaj zachodzić do niej dwa, trzy razy każdego czasu księżycowego na godzinkę przyjemności, kiedy zmęczyła mnie rutyna codziennych zajęć, a nuda nie dawała już żyć. Była dziewczyną prostoduszną, lecz namiętną, żywą, dostępną, niewymagającą. Nie ukrywałem przed nią, kim jestem, ale też nie Dzieliłem się z nią swym życiem wewnętrznym, czego zresztą nie oczekiwała. Rozmawialiśmy niewiele, a uczucie w ogóle nie wchodziło w rachubę. W zamian za to, że płaciłem za jej mieszkanie, pozwalała mi od czasu do czasu używać swego ciała. I to ona właśnie była pierwszą osobą, której dałem narkotyk. Zmieszałem go ze złotym winem.
— Wypijemy — oznajmiłem, a kiedy spytała dlaczego, odparłem: — Zbliży nas to do siebie. — Chciała wiedzieć, bez większego zainteresowania, jak to na nas podziała, wiać wyjaśniłem. — Nasze dusze staną dla siebie otworem i oddzielające nas ściany staną się przejrzyste. — Nie wysunęła żadnych sprzeciwów, nie mówiła o Przymierzu, o pogwałceniu sfery prywatnej, nie wygłaszała kazań o szkodliwości samoobnażania się. Postąpiła zgodnie z moją wolą, przekonana, że nie zrobią jej krzywdy. Zażyliśmy odpowiednią dawkę i położyliśmy się nadzy na łóżku, czekając na działanie narkotyku. Głaskałem jej chłodne uda, całowałem koniuszki piersi, gryzłem delikatnie płatki małżowiny usznej. Wkrótce zaczęliśmy doświadczać dziwnych wrażeń — słyszeliśmy buczenie i czuliśmy pęd powietrza, docierały do nas nawzajem bicia naszych serc i uderzenia pulsu.
— Och — wyszeptała. — Och, mówiąca czuje się tak dziwnie! — Wcale jej to jednak nie przerażało. Dusze nasze unosiły się, płynęły razem, byliśmy zatopieni w czystym, białym świetle pochodzącym z Centrum Wszystkich Rzeczy. Odkryłem, jak to jest, kiedy mam tylko szparę między udami, dowiedziałem się, jak to jest, kiedy obejmę się własnymi ramionami i ciężkie piersi stulą się razem, czułem, jak jajeczka pulsują niecierpliwie w moich jajnikach. A u szczytu tej wędrówki połączyliśmy swoje ciała. Czułem, jak mój członek wślizguje się do mojej jamy. Czułem, jak sam trę się o siebie. Poczułem, jak wsysa mnie wzbierający ocean ekstazy, a z mego ciemnego, gorącego i wilgotnego jądra zaczyna coś rosnąć i wznosić się, poczułem kłucie, swędzenie i rozlewające się ciepło wokół mego członka, zapowiedź nadchodzącej rozkoszy, uczułem, jak twarda, owłosiona tarcza mej piersi uciska leżące pode mną moje miękkie, delikatne kule, czułem wargi na wargach, język na języku i całą duszę zatopioną w mojej duszy. Ten związek naszych ciał trwał godzinami, może tak się tylko wydawało. W tym czasie moja jaźń była dla niej otwarta i mogła ujrzeć w niej, co chciała: moją wczesną młodość w Salli, ucieczkę do Glinu, małżeństwo, mą miłość do siostry więźnej, moją słabość, oszukiwanie siebie. Ja również spoglądałem w nią i widziałem jej słodycz, jej trzpiotowatość, moment, gdy po raz pierwszy spostrzegła krew na swoich udach, i tę inną krew później, zobaczyłem Kinnalla Darivala, jak wyglądał w jej wyobraźni, nieokreślone i niejasne nakazy Przymierza i całą resztę wnętrza jej duszy. Potem uniosła nas burza zmysłów. Czułem jej orgazm i swój, mój i mój, jej i jej, podwójne szaleństwo, które było jednym szaleństwem, spazm i wytrysk, wzlot i upadek. Leżeliśmy spoceni, lepcy i wyczerpani, narkotyk wciąż władał naszymi umysłami. Otworzyłem oczy i zobaczyłem jej oczy, zamglone z rozszerzonymi źrenicami. Próbowała uśmiechnąć się do mnie. — Ja… ja… ja… ja… ja — mówiła. — Ja! — Była zdumiona i oszołomiona. — Ja! Ja! Ja! — Pocałowałem ją tam, gdzie rozdzielają się piersi i sam poczułem muśnięcie swoich warg. — Kocham cię — powiedziałem.
47
W portowym Urzędzie Sądowniczo-Administracyjnym pracował urzędnik Ulman, obiecujący młodzieniec, którego polubiłem. Wiedział, jaką mam władzę, znał moje pochodzenie, ale nie budziło to w nim grozy. Szanował mnie natomiast za umiejętność właściwej oceny i sprawne rozwiązywanie problemów w Urzędzie. Któregoś dnia zatrzymałem go dłużej i kiedy wszyscy wyszli, wezwałem do swego gabinetu. — Jest taki narkotyk z Sumary Borthana — powiedziałem — który pozwala, aby jedna dusza swobodnie łączyła się z inną. — Uśmiechnął się i odparł, że słyszał o tym, owszem, wie również, że trudno go dostać i niebezpiecznie używać. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — zapewniłem go. — A co do trudności otrzymania, to… — wyjąłem jedną z moich torebeczek. Nie przestał się uśmiechać, chociaż na policzkach wystąpiły mu czerwone plamy. Zażyliśmy narkotyk razem, w moim gabinecie. Po paru godzinach, kiedy wychodziliśmy do domu, dałem mu trochę, żeby mógł go przyjąć ze swoją żoną.
48
W Kamiennej Kaplicy ośmieliłem się zaczepić obcego człowieka. Był to niski, krępy mężczyzna w książęcych szatach, prawdopodobnie członek rodziny septarchy. Miał jasne, pogodne spojrzenie wierzącego i zrównoważone zachowanie kogoś, kto siebie zna i akceptuje. Ale kiedy skierowałem do niego słowa, odepchnął mnie i sklął z taką furią, że udzieliła mi się jego złość i omal go nie uderzyłem. — Samoobnażacz! Samoobnażacz! — To straszne słowo odbijało się echem po świętym budynku i ludzie odrywali się od medytacji, żeby popatrzeć. Był to największy wstyd, jaki przeżyłem od lat. Swoją chwalebną misję ujrzałem z innej perspektywy, jako coś ohydnego, a siebie jako istotę godną litości, przymuszoną jakimś szaleństwem do wystawiania nędznej duszy na widok publiczny. Opuścił mnie gniew, opanował strach, przemknąłem się chyłkiem do bocznych drzwi, bo bałem się aresztowania. Przez cały następny tydzień chodziłem na palcach i oglądałem się za siebie. Ale nikt za mną nie szedł, nikt mnie nie prześladował, to były tylko wyrzuty sumienia.
49
Minął niemiły okres niepewności. Znowu ujrzałem swą misję w jasnym świetle i uznałem niezaprzeczalną wartość tego, co zobowiązałem się sam wobec siebie wykonać. Żal mi tylko tego człowieka z Kamiennej Kaplicy, który odrzucił mój dar. W ciągu tygodnia znalazłem trzech obcych, którzy zechcieli podzielić się ze mną narkotykiem. Dziwiłem się, że mogłem kiedyś w siebie zwątpić. Okres wielkiego zwątpienia miałem jednak przed sobą.
50
Próbowałem zbudować teoretyczne podstawy używania narkotyku, by stworzyć nową teologią miłości i otwarcia. Studiowałem Przymierze i liczne komentarze do Przymierza, usiłując odkryć, dlaczego pierwsi osadnicy na Veladzie Borthanie uznali za konieczny kult nieufności i wewnętrznego zamknięcia. Czego obawiali się? Co mieli nadzieję zachować? Ciemni ludzie w ciemnych czasach, z wężami pełzającymi w ich duszach i umysłach. Wreszcie ich zrozumiałem. Przekonani byli o swej własnej prawości. Postępowali jak potrafili najlepiej. Nie będziesz obnażał istoty twej duszy wobec bliźniego twego. Nie będziesz zbytecznie wgłębiał się w potrzeby własnego ja. Będziesz odmawiał sobie przyjemności sekretnych rozmów. Będziesz stawał sam przed bogami swymi. I tak żyliśmy przez setki lat, nie zadawaliśmy pytań, posłuszni, zachowujący Przymierze. Być może, większość z nas przestrzega obecnie Przymierza jedynie przez dobre wychowanie: nie chcemy własnym sprzeciwem wprawiać innych w zakłopotanie i dlatego żyjemy zamknięci z ropiejącymi wewnątrz ranami, mówimy do siebie uprzejmie w trzeciej osobie. Czy nadszedł czas, by stworzyć nowe Przymierze? Więź miłości, nakaz dzielenia się? Ukryty w swych pokojach, z najwyższym wysiłkiem podjąłem pisanie. Co mam powiedzieć, aby mi uwierzono? Że dobrze postępowaliśmy po staremu, tylko koszty osobiste były zbyt wysokie. Że nie znajdujemy się już w takich niebezpiecznych warunkach, w jakich byli pierwsi osadnicy, i pewne zwyczaje stały się raczej trudnością w życiu niż cenną wartością, powinny więc zostać zarzucone. Że społeczeństwa powinny się rozwijać, jeśli nie mają chylić się ku upadkowi. Że miłość jest lepsza niż nienawiść, że ufność jest lepsza niż niedowierzanie. Niewiele jednak z tego, co napisałem, przekonywało mnie samego. Dlaczego występowałem z atakiem na ustalony porządek rzeczy? Czy z głębokiego przekonania, czy tylko z dążenia do haniebnych przyjemności? Byłem człowiekiem epoki, tkwiłem mocno w skale, z której wyrosłem, chociaż starałem się tę skałę roztrzaskać. Miotałem się pomiędzy starymi wierzeniami a nowymi, jeszcze nie uformowanymi. Sto razy w ciągu dnia wpadałem z jednej skrajności w drugą, to ogarniał mnie wstyd, to egzaltacja. Gdy pewnego wieczoru pracowałem nad zarysem wstępu co nowego Przymierza, niespodziewanie weszła do gabinetu moja więzną siostra, Halum. — Co tam piszesz? — spytała. Przykryłem jeden arkusz papieru drugim. Na twarzy musiało mi się odmalować skrępowanie, a ona poczuła się niezręcznie, jakby chciała przeprosić mnie za najście. — Oficjalne sprawozdania — powiedziałem. — Głupstwa. Biurokratyczne nudy. — Tej nocy odczułem pogardę dla samego siebie i spaliłem wszystko, co napisałem.