Выбрать главу

Wkrótce nadszedł czas odjazdu. Moi przyjaciele parę godzin wcześniej opuścili księcia i tylko on sam wyprowadził mnie z domu. Czekał już jego imponujący wóz terenowy oraz oddział gwardii przybocznej na siłocyklach. Książę uścisnął mnie, wsiadłem do samochodu i oparłem się na poduszkach. Kierowca przyciemnił szyby w oknach, co kryło mnie przed niepożądanym wzrokiem, choć sam widziałem wszystko. Wóz potoczył się wartko, nabrał szybkości i pomknął w ciemność wraz z szóstką ludzi eskorty. Wydawało się, że godziny minęły, zanim dojechaliśmy do głównej bramy posiadłości księcia. Wyjechaliśmy na autostradę. Siedziałem całkowicie zmrożony, niezdolny do myślenia o tym, co mi się przytrafiło. Droga wiodła na północ, pędziliśmy z taką szybkością, że zanim wzeszło słońce, dotarliśmy do majętności markiza Woyn na granicy Manneranu i Salli. Otwarto bramę, minęliśmy ją nie zwalniając i znaleźliśmy się na drodze przez gęsty las, w którym przy świetle księżyca dostrzegłem poskręcane pasożytnicze rośliny, które jak grube sznury zwieszały się z jednego drzewa na drugie. Nagle wyskoczyliśmy na polanę i ujrzałem brzegi rzeki Woyn. Wóz stanął. Ktoś odziany w czarny płaszcz pomógł mi wysiąść, jakbym był bezsilnym starcem, i poprowadzono mnie torfiastym brzegiem do długiego, wąskiego mola, ledwie widocznego w gęstej mgle unoszącej się znad nurtu rzeki. Do mola przycumowana była łódka, nieco większa od dingi, a jednak płynęła z wielką szybkością przez szeroką i wzburzoną rzekę. W dalszym ciągu nie odczuwałem żadnej głębszej reakcji na wygnanie z Manneranu. Czułem się jak ktoś, kto poszedł na wojnę, pocisk urwał mu prawą nogę, teraz leży patrząc spokojnie na kikut, nie czując bólu. Ale ból przyjdzie. Później.

Nadchodził świt. Mogłem już rozróżnić kontury sallińskiego brzegu. Przybiliśmy do przystani przy porośniętym trawą nabrzeżu, należącym zapewne do jakiegoś szlachcica. I właśnie po raz pierwszy ogarnął mnie niepokój. Za chwilę staną na ziemi Salli. Gdzie się znajdą? Jak dotrę do jakiegoś zamieszkałego miejsca? Nie byłem już chłopcem, żeby prosić przejeżdżające samochody o podwiezienie. Wszystko jednak zostało załatwione. Kiedy łódź przybiła do mola, z mroku wyłoniła się jakaś postać i wyciągnęła rękę: Noim. Przycisnął mnie i chwycił mocno w objęcia. — Wiem, co się stało — powiedział. — Zostaniesz ze mną. — W tym podnieceniu, pierwszy raz od dziecinnych łat, zaniechał użycia przyjętych form gramatycznych.

60

W południe z majątku Noima w południowo-zachodniej Salli, zatelefonowałem do księcia Sumaru, by go powiadomić o swym bezpiecznym przybyciu — to on, oczywiście, postarał się, aby mój więźny brat spotkał mnie na granicy — a potem połączyłem się z Halum. Segvord powiedział jej parą godzin temu o przyczynach mego zniknięcia. — Jaka to dziwna wiadomość — powiedziała. — Nigdy nie wspominałeś o tym narkotyku. A jednak był dla ciebie tak ważny, że ryzykowałeś wszystko, żeby go zażywać. Odgrywał tak wielką rolę w twym życiu, a mimo to trzymałeś wszystko w sekrecie przed swą więzną siostrą? — Odpowiedziałem, że nie śmiałem jej powiedzieć z obawy, żebym nie uległ pokusie i jej też nie zaproponował zażycia narkotyku. — Czy otwarcie się przed siostrą więzną byłoby takim strasznym grzechem? — spytała Halum.

61

Noim traktował mnie z grzecznością, podkreślając, że mogę zostać u niego jak długo tylko zechcę — tygodnie, miesiące, nawet lata. Należy przypuszczać, że moim przyjaciołom w Manneranie uda się wreszcie zwolnić jakieś moje aktywa i będą mógł nabyć ziemią w Salli i prowadzić życie osiadłego na wsi barona. Być może Segvord, książę Sumaru i inne wpływowe osoby doprowadzą do odwołania ciążących na mnie oskarżeń i powrócę do południowej prowincji. Do tego czasu, mówił Noim, jego dom należy do mnie. Wyczuwałem jednak pewien chłód w jego odnoszeniu się do mnie, jakby ofiarowywana mi gościnność wynikała jedynie z szacunku dla naszej braterskiej więzi. Dopiero po paru dniach ujawniło się źródło jego powściągliwości. Siedząc późno po kolacji w wielkiej białej sali, rozmawialiśmy o czasach wczesnej młodości — główny temat naszej konwersacji, znacznie bezpieczniejszy niż ostatnie wydarzenia — gdy Noim nagle zapytał: — Czy wiadomo, że ten twój narkotyk sprowadza na ludzi nocne koszmary?

— Nie słyszano o żadnych takich przypadkach, Noimie.

— A więc tu jest taki przypadek. Mówiący budzi się zlany zimnym potem, noc po nocy, od chwili, gdy zażyliśmy razem ten narkotyk w Manneranie. Mówiący już myślał, że postradał zmysły.

— Jakie to sny? — spytałem.

— Obrzydliwe. Jakieś potwory. Zęby. Szpony. Uczucie, że nie wiadomo, kim się jest. Cudze myśli przelatujące przez własną głowę. — Pociągnął łyk wina. — Przyjmujesz ten narkotyk dla przyjemności, Kinnallu?

— Dla zdobycia wiedzy.

— Jakiej wiedzy?

— Wiedzy o sobie i o innych.

— W takim razie mówiący woli ignorancję. — Zadrżał. — Wiesz, Kinnallu, mówiący nigdy nie był osobą szczególnie godną szacunku. Bluźnił, pokazywał język czyścicielom, wyśmiewał się z ich opowieści o bogach, prawda? Tym swoim proszkiem omal mnie nawróciłeś, zrobiłeś ze mnie człowieka wierzącego. To straszne otworzyć swą duszę, wiedzieć, że nie ma żadnej osłony, że można wśliznąć się do czyjejś duszy. Nie, to nie do przyjęcia.

— Nie do przyjęcia dla ciebie — powiedziałem. — Inni znajdują w tym radość.

— Mówiący skłania się ku Przymierzu — oświadczył Noim. — Sprawy osobiste to świętość. Dusza każdego jest jego własną duszą. Obnażanie jej to ohyda.

— Nie obnażanie. Dzielenie się.

— Jeśli tak brzmi lepiej, proszę bardzo. A więc znajdowanie przyjemności w takim dzieleniu się jest rzeczą ohydną. Nawet jeśli jesteśmy więźnymi braćmi. Mówiący wrócił od ciebie ostatnim razem czując się zbrukany. Miał piasek i żwir w duszy. Czy tego pragniesz dla wszystkich? Żebyśmy wszyscy czuli się brudni i winni?

— Nie powinno być poczucia winy, Noimie. Daje się i otrzymuje, wychodzi się z tego lepszym, niż się było…

— Bardziej brudnym.

— Jest się wyrozumiałym i bardziej współczującym. Pomów z tymi, którzy zażywają.

— Oczywiście. Napłynie teraz z Manneranu cała gromada bezdomnych uciekinierów, będzie można ich pytać, jakie to piękne i cudowne jest to samoobnażanie. Przepraszam, dzielenie się.

Widziałem w jego oczach straszną udrękę. Wciąż chciał mnie kochać, ale wskutek zażycia sumarańskiego narkotyku zobaczył takie rzeczy w sobie, być może i we mnie, że znienawidził tego, który mu dał ten narkotyk. Był człowiekiem, który musi być chroniony murem, a ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Co takiego zrobiłem, że mój brat więźny stał się moim wrogiem? Może powinniśmy raz jeszcze zażyć narkotyk i wtedy może mógłbym mu wiele wyjaśnić. Nie było jednak żadnej nadziei, aby się na to zgodził. Noima przerażała duchowość, wewnętrzna strona człowieka. Blużniącego więźnego brata przekształciłem w wyznawcę Przymierza. Nie miałem już mu nic do powiedzenia.

Po chwili milczenia Noim odezwał się: — Mówiący musi przedstawić ci pewną prośbę, Kinnallu.

— Słucham.

— Mówiący nie chce w czymkolwiek ograniczać swego gościa. Jeżeli jednak przywiozłeś z sobą z Manneranu ten narkotyk i ukrywasz go w swoich pokojach, pozbądź się go, rozumiesz? W tym domu nie powinno znajdować się nic takiego. Pozbądź się tego, Kinnallu.

Nigdy w życiu nie skłaniałem memu więźnemu bratu. Nigdy. I teraz za sprawą szkatułki wysadzanej klejnotami książę Sumaru wbił mi nóż w serce. Uroczyście oświadczyłem Noimowi: — Jeśli o to chodzi, nie ma powodu do obaw.