Выбрать главу

- To dopiero początek! To tylko początek, zobaczycie!

Amatorskie zdjęcia sabatu. Oburzony tłum, na środku placu spalone na stosie ciała. Klaudiusz łykał gorącą kawę - ale krzywił się, jakby pił lekarstwo.

Ten sabat nakręcił jakiś wariat jeszcze w ubiegłym roku, stacja telewizyjna wykupiła zdjęcia za bajeczną kwotę i teraz, na dźwięk słowa „wiedźma”, natychmiast serwuje ten film jako kronikę bieżących wydarzeń. Klaudiusz uśmiechnął się złośliwie; wszyscy oni mają bardzo, ale to bardzo przybliżone pojęcie o tym, co to jest prawdziwy sabat. I niejedna setka ludzi dałaby sobie odjąć uszy w zamian za możliwość zapuszczenia żurawia do wideoarchiwum Inkwizycji.

Ciało na stosie. Też stare zdjęcia - ale tam, w Riance, naprawdę ktoś został spalony i to ktoś niewinny. Przed okręgowym sztabem Inkwizycji w Riance od rana dyżurują pikiety z hasłami: „Brońcie nas przed wiedźmami!”

Ale z jakiego domu wariatów wyciągnięto tę histeryczkę? „To dopiero początek! To tylko początek, zobaczycie!”

Przestraszona kobieta z dzieckiem na ręku. „Co myśmy im zrobili, tym wiedźmom, co zrobiliśmy? Ludzie mówią, że wszystkie studnie... że wodociągi też są zatrute...”

Klaudiusz wyłączył ekran. Wyłowił z częściowo opróżnionej paczki kolejnego papierosa; w kącie zamarł w pełnej szacunku postawie goniec. Stał i myślał, że potrafi starannie ukrywać swoje myśli, a tymczasem spod warstwy uprzejmej uwagi na jego twarzy wyraźnie widać było zmieszanie i oburzenie: Wielki Inkwizytor leniwie odpoczywa. Wielki Inkwizytor leniuchuje z nogami na taborecie, pije kawę i załatwia paczkę papierosów, podczas gdy epidemia się rozrasta, a tak ogólnie to panika zagraża także stolicy...

Półgłosem odezwał się telefon. Dzwonił dowódca wewnętrznej straży.

- Niech zginie zło...

- Tak - Klaudiusz pstryknął zapalniczką, zmrużonymi oczami przyjrzał się jasnobłękitnemu ognikowi.

- Przywieźli je, patronie... Cztery. Łupiny odsiali w okręgowym zarządzie...

- Do pokoju przesłuchań.

- W jakim porządku?

- Wszystko jedno, alfabetycznie. - Klaudiusz cisnął słuchawkę na widełki i podniósł się.

Napotkawszy jego spojrzenie, goniec odruchowo cofnął się o krok; Klaudiusz skinął głową, zwalniając go.

W poczekalni męczył się kurator okręgu Rianka. Nie chcąc truć dymem niepalącego riańskiego kolegę po fachu, Klaudiusz wyszedł przez sekretne drzwi; kurator siedział w poczekalni od rana, czekając na wezwanie, Klaudiusz jeszcze nie zdecydował, dlaczego dręczy tego w sumie godnego człowieka; odłożył decyzję na później. I postara się zapomnieć, że pięć lat temu tenże kurator gotów był zdechnąć, żeby tylko nie dopuścić Klaudiusza Starża do jego obecnego stanowiska. A może na odwrót - postara się o tym pamiętać...

Cela przesłuchań tradycyjnie mieści się w piwnicy, pięć minut spokojnego marszu od gabinetu Klaudiusza. No i bardzo dobrze, to znaczy, że Wielki Inkwizytor spokojnie zdąży dopalić.

(DIUNKA. PAŹDZIERNIK-GRUDZIEŃ)

Na następny rok licealista Starż został przeniesiony warunkowo, ale już jesienią młodzieniec zdał dwa

brakujące egzaminy w „trybie roboczym”. Jego sąsiadem w bursie był teraz Julek Mitec, dobroduszny gamoń, pupil dziewczyn, rycerz z mandoliną; w ich pokoju niemal codziennie było ciasno i hałaśliwie. Klaw też hałasował, jak wszyscy. Wszystko teraz robił jak wszyscy, ponieważ mocno zapadły mu w pamięć słowa siostry Diunki: „Miej sumienie, Klaw... jakbyś tylko ty kochał Dokię...”

Na cmentarz wygodnie się jeździło autostopem. Kierowcy ciężkich wywrotek wkrótce zaczęli poznawać go i zatrzymywali się, nawet nie widząc uniesionej dłoni.

O jego nocnych wypadach wiedział tylko Julek. „Klaw, no wiesz co... dzisiaj tak leje, może jutro wyskoczysz, co?.. Dobra-dobra, milczę, ale w takim razie przyprowadzę dziś Linkę do siebie, nie masz nic przeciwko temu?”

Godzinami siedział na niskiej ławeczce przy cmentarnym murze. Stawiał obok siebie samochodowy reflektor z akumulatorem i pogrążał się w półśnie, w sen na jawie i tam, w tym śnie, Diunka żyła. Była obok niego.

Stary lum spotkał go tylko raz. Bezszelestnie wyszedł z mroku, stanął na drodze do grobu:

- Chłopcze, nie wiedząc, co czynisz, czynisz zło. Nie dajesz spokoju. Nie dręcz jej i siebie, wspominaj ją radośnie, ale nie zakłócaj tego spokoju swoimi wezwaniami!..

- Nie potrafi mnie pan pocieszyć - powiedział Klaw cicho. - Proszę odejść.

Stary lum zacisnął wargi.

- Jesteś obdarzony specyficznymi... możliwościami. Nie wiem, kim zostaniesz, ale... Twoje życzenie ma zbyt wielką wagę. Nie żądaj czegoś nierozumnego.

Z tymi słowy odszedł.

* * *

Kiedy nadeszła zima, Julek Mitec, do tej chwili pokornie czekający aż Klaw „przecierpi” swoje i pokona w końcu rozpacz, nie wytrzymał i zbuntował się:

- Jesteś nienormalny! Po prostu sfiksowałeś, zaklinowałeś się jak termometr we wrzątku! Wezwę do ciebie pogotowie, niech ci wstrzykną coś na uspokojenie! Nie możesz, jak wszyscy, chodzić na cmentarz w niedzielę?!

Klaw otworzył usta i posłał przyjaciela tam, skąd się nie wraca. Julek obraził się śmiertelnie i długo się do niego nie odzywał.

A tydzień później Klaw rzeczywiście się przeziębił i zachorował, niezbyt mocno, ale akurat na tydzień wylądował w izolatce. Z królestwa medycyny nie dało się wymknąć niezauważalnie, a ponury sanitariusz niemal obił pysk denerwującemu go pacjentowi. Pozbawiony treści swego życia, Klaw wlazł z głową pod kołdrę i w znajomej malignie zaczął przywoływać Diunkę. „Nic opuszczaj mnie...”

W dniu jego wyzdrowienia w liceum odbywał się tradycyjny zimowy bal; dla Klawa była to znakomita okazja do wymknięcia się. Podając jako powód ból głowy i słabość - a po chorobie naprawdę był osłabiony - odmówił towarzystwa Julkowi i jego mandolinie. Pod wieczór rozszalała się zamieć i to taka, że nawet fanatyczny Klaw poszedł po rozum do głowy i zrezygnował z wizyty na cmentarzu.

Licealiści bawili się; Klaw siedział w pustym pokoju, przy zaklejonym śniegiem oknie, a na stole przed nim stała lampka w kształcie grubej kręconej świecy. Odbicie lampy w czarnym okiennym szkle wyglądało na prawdziwą żywą świecę; nad świecą siedział posępny młodzieniec, uważający siebie za dorosłego - jego odbicie było tak poważne i tak samo posępne jak on sam. W okno walił zły, rozdrażniony śnieg.

... To uczucie pojawiło się zwolna. Schwytał siebie na tym, że już od kilku minut wsłuchuje się z napięciem ni to w odległe dźwięki zabawy, ni to w wycie wiatru, ni to w samego siebie. Cieniutki robaczek niepokoju najpierw tylko poruszył się w duszy, potem szarpnął się jak na haczyku, parząc skórę mrozem znacznie gorszym niż ten, panujący za oknem. Klaw miał wrażenie, że szklany ognik świecy poruszył się, jak płomień w przeciągu. Przetarł twarz rękami. Posiedział kilka minut, kryjąc się przed światem za niepewną kratownicą splecionych palców. Potem wysunął szufladę, po omacku wyszukał znajomą fiolkę z pigułkami, połknął od razu dwie, nie popijając wodą.

Spokój nadszedł po kilku minutach. Spokój na siłę - jakby na jego kołaczące się serce narzucono kaftan bezpieczeństwa. Sennie zamrugał oczami, potem ziewnął, patrząc w ciemne okno, opuścił głowę na ręce...

Nocny alarm przebił się przez senne oszołomienie, jak nóż przez watę. Przez kilka sekund Klaw walczył, potem wstał i włączył plafon pod sufitem. Pokój zalało jasne światło, ale w duszy Klawa panował mrok i lęk. Jak przykuty do żelaznych poręczy obcych schodów, słuchał miękkich, wolnych, zbliżających się kroków na schodach. Wolnych, ale miarowych i nieuchronnych. Kto idzie? Co idzie?