zjadła, zostawiła ślady, o tu... Nie rozumiem, dlaczego chodzi po bursie na bosaka?
Klaw zrobił się nie to że biały, ale siny. Julek po raz pierwszy poważnie pomyślał, że dobrze by było przenieść się do innego pokoju. Żeby nie było pokusy.
I pewnie by się zdecydował na tak ostre wystąpienie, gdyby wiedział, że Klaw co noc budzi się o północy z białymi ze strachu oczami. Co noc śni mu się twarz przyglądająca się mu przez okrągłe okienko opony od wywrotki. Nie żywa i uśmiechnięta, jak tego letniego dnia - a blada i nieruchoma, zagubiona wśród niepotrzebnych atłasowych zdobień ciężkiej trumny...
- Jul, czy to ty trzasnąłeś przed chwilą drzwiami? Do pokoju?
- Nie... Ja myślałem, że to ty.
- Ja... Ja byłem w łazience...
- No to znaczy, że Pinia wpadł po swoją książkę, a dlaczego pytasz?
- Nic... Ale tu jest jego książka, leży...
- No to ktoś inny... Co z tego? Ukradną ci coś, czy jak? Coś ty taki nerwowy, jak babunia histeryczna. Crodepam żresz całymi garściami, niedługo zaczniesz się kłuć?..
- A idź ty...
* * *
Kolejnej bezsennej nocy Klaw przyznał się Diunce do swojego tchórzostwa. Boi się nie wiadomo czego; tego, co jest na granicy między,Jest” i „nie ma”, co wywołuje smutek. Klaw żyje tylko po to, by myśleć o Diunce - ale dlaczego od tego pamiętnego wieczora z zamiecią, myśli o niej wywołują strach? Niech się nie obraża. Jeśli go słyszy - niech da znak. W nim jest dostatecznie dużo miłości, by to przekroczyć.
Po tej nieskładnej spowiedzi ogarnął go dziwny spokój; przespał znakomicie całą resztę nocy i obudził się rano o siódmej - jakby go ktoś trącił.
Julek miarowo sapał przez sen - tego dnia miał zajęcia dopiero na trzeciej godzinie. W umywalni naprzeciwko ich pokoju lała się woda, ktoś rozmawiał, chichotali koledzy-licealiści - codzienne poranne odgłosy, zbyt zwyczajne, by to one mogły wyrwać go ze snu...
Zapach. Jakiś dziwny zapach, nieprzyjemna woń palonej syntetycznej tkaniny...
Wstał. Mrugając w półmroku oczami, wyszedł zza parawanu, oddzielającego „sypialnię” od „przedpokoju” i włączył lampkę na biurku.
Dotknięcie odległej zamieci. Śnieżynki, tłukące się o szybę.
Jeszcze nie pojął, co zaszło, ale podkoszulek na plecach już zwilgotniał, pod wpływem podświadomego.
Na starutkim drewnianym stole, gdzie przepychały się puszki konserw, paczki herbatników, imbryk, zapałki i szare mydło, zawsze leżała pstra cerata w kratę.
Wśród namalowanych na niej jabłek i pomidorów, cebuli i orzechów i innych radosnych obfitości, ciemniał czarny ślad po przypaleniu.
Tak to wyglądało, jakby ktoś dotknął ceraty rozgrzanym żelazkiem. Zostaje po takim dotknięciu zmarszczona sczerniała blizna i wstrętna woń spalenizny. Właśnie jak teraz...
Tyle że ten ktoś, kto był tu kilka minut temu, dotknął ceraty nie żelazkiem i nie lutownicą. Ponieważ nadpalony ślad był odbiciem dłoni. Wypalony odcisk dłoni.
Udało mu się nie krzyknąć.
Julek ciągle sapał; wsłuchując się w jego oddech i podskakując przy każdej zmianie w rytmie, Klaw zaczął gorączkowo zdejmować obrus ze stołu.
Brzęczały słoiki. Klaw śpieszył się, przez zęby syczał przekleństwa; nie wiadomo dlaczego był przekonany, że każde obce spojrzenie na ślad tej dłoni przyniesie masę kłopotów. Na szczęście, na blacie pod ceratą wypalony ślad ledwo był widoczny - Klaw starannie usunął go nożem.
Julek spał; Klaw nałożył płaszcz na piżamę i wymknął się z pokoju, przyciskając do piersi niewielkie zawiniątko w gazecie.
Wracał przesączony zapachem spalonego plastyku. Nikt go nie widział. Nikt się nie dowie.
Na rogu z ożywieniem rozmawiała i kopciła papierosy piątka chłopaków ze służby „Cugajster”. Przechodnie omijali ich dużym łukiem. Klaw podszedł do nich, uśmiechając się szeroko i czarująco:
- Chłopaki, poczęstujcie papierosem.
Pod naciskiem pięciu takich spojrzeń Julek Mitec, na przykład, od razu zerżnąłby się w gacie. Klaw tylko skromnie wzruszył ramionami:
- No nie ma forsy biedny licealista, mama z tatusiem na fajki nie dają, stara historia, nie?
- Tak - ironicznie odezwał się krótkonogi paker z szeroką piersią; obszerna futrzana kamizelka czyniła jego postać jeszcze bardziej przysadzista niż była w rzeczywistości, przypominał niski stolik. - Palenie jest szkodliwe, chamskie zachowanie - niebezpieczne.
- Dobry chłopak - uśmiechnął się drugi, też niski, z przeźroczystymi jak szkło, błękitnymi oczami. - Skończyłeś już siedemnaście lat?
- Nie - przyznał Klaw, nie poniżając się do kłamstwa. - Ale ponieważ spałem już z babami, to może uznaj-
my, że jestem pełnoletni, dobra?
Chyba czworo z pięciu straciło kontenans. Piąty, nie taki jak reszta młody, z mocno i trwale opaloną twarzą, skinął głową z zadowoleniem:
- Przekonałeś mnie. Trzymaj.
W dłoni Klawa wylądował papieros, krótki i gruby, pojawiła się zapalniczka.
- Pal...
Zaciągnął się więc po raz pierwszy w życiu.
Ta czwórka, którą na chwilę wprowadził w zmieszanie, od razu mu się zrewanżowała. Chłopak kaszlał, jego płuca ciął na strzępy wściekły dym marynarskiego tytoniu, a z oczu gradem turlały się łzy.
- Masz dość?
- To jak z tą babą było, tak samo? Czy lepiej ci poszło?
- Może opowiemy o tym w twoim liceum? Nie serwują wam tam rózg?
Pokonując mdłości, Klaw zaciągał się znowu i znowu. Przed jego oczami dopalał się ceratowy obrus z wypalonym odciskiem dłoni. Gdyby cugajstrzy to zobaczyli...
Musiał pokonać strach przed nimi, cugajstrami, zabójcami niawek. On, wspólnik, który zniszczył dowód. Bo teraz Diunka już będzie z nim wiecznie, on wie to na pewno.
Jest mu wszystko jedno, kim ona jest teraz. Grunt, że będą teraz razem.
Rozdział 3
Iwga wyspała się w metrze. Wciśnięta w kąt siedzenia przespała sześć godzin; dookoła zmieniali się ludzie, śniło jej się, że wyciągają spod niej torbę, że budzą, chwytają, wloką gdzieś... Otwierała w panice oczy i uspokojona zasypiała ponownie, a mętne lampy płonęły, pasażerowie wchodzili i wychodzili, za plecami wyły tunele, a ich głosy wplatały się w jej sen, raz jako ryk tłumu na placu, innym razem jako przenikliwy dziecinny chór.
Potem pociąg zatrzymał się na końcowym przystanku i ponury staruszek w mundurze kazał jej wyjść. Była pierwsza w nocy.
Nie miała specjalnego wyboru co do miejsca noclegu. Postała chwilę pod gwiazdami na zupełnie bezludnej ulicy. Noc pachniała fiołkami, uspokajająco szeleściły drzewa, Iwga nie potrafiła określić, w jakim końcu miasta się znajduje. Wzdłuż ulicy ciągnął się żółty mur - Iwga szła wzdłuż niego po prostu dlatego, że i tak nie miała nic lepszego do roboty.
Zobaczyła kolejowe tory ze stadem porozszczepianych wagonów, nie wiadomo dlaczego przeczekujących tu noc, w nozdrza uderzył zapach smaru i - mimo wszystko - znowu nocnych fiołków. Wiatr przynosił też zapach wody, widocznie nieopodal był brzeg rzeki albo jezioro. Iwga pomyślała, że wyszukawszy ciche miejsce, będzie mogła dobrze się wyspać, i od razu napłynęło poczucie czyjejś niewidzialnej obecności.
Iwga nie widziała specjalnie dobrze w ciemnościach i niezbyt dobrze wychwytywała ludzkie myśli, ale intuicję zawsze miała dobrze rozwiniętą i dlatego od razu zrozumiała, że tu się nie da nocować. Nie należy tu nocować. Na pewno nie wolno...
Jakby na potwierdzenie tej myśli, nieco z boku wyrosły, niczym widma, białe ślepia latarek.
Iwga zatrzymała się jak wryta, wszystkie lęki, z jakimi wiąże bezludne okolice ludzka wyobraźnia, jednocześnie wypłynęły z pamięci i zwinęły w jeden twardy kłębek. Maniacy? Gwałciciele? Kanibale?