Выбрать главу

Rozległ się jakiś kobiecy krzyk. Krzyk był gwałtowny i głośny, jakby uleciał z gardła wielkiego silnego ptaka; latarki poderwały się i rozwinęły w półokrągły szyk. Iwga poczuła się jak w koszmarnym śnie - nogi powinny były wynieść ją z tej okolicy, a nie mogły oderwać się od asfaltu.

Wyskoczyły Iwdze na spotkanie. Podobne do siebie jak bliźniaczki - zresztą, w ciemnościach i w ruchu nie można było im się przyjrzeć. Obie młode, obie blade, w łachmanach, w oczach zwierzęca panika. Patologiczny strach, jakby coś, co goniło je w mroku było po stokroć gorsze od śmierci.

Iwga odskoczyła w bok, kobiety przemknęły obok niej, nie zauważając, niemal przewracając. Dolatywał od nich zapach czegoś, czego Iwga nie potrafiła określić - ale i tak silniej pachniał strach i na jakiś czas Iwga straciła kontrolę nad sobą.

Uciekać. Dobiec do metra albo przynajmniej wyrwać się na ulicę, byle dalej od straszliwej żółtej ściany... Jeszcze trochę, byle biec z całych sił, wyjść ze skóry...

Te dwie biegły z przodu stawki, kiedy zanurkowały pod ciemną tuszę wagonu, Iwga uwierzyła, że tam jest zbawienie. Zimno błysnęła stal szyny w świetle pojedynczej latarni; zdzierając skórę z dłoni, porzuciwszy niepotrzebną torbę, Iwga z trudem podniosła się z drugiej strony. I znowu pod wagon, i znowu... Lisica w zagajniku, otoczonym przez myśliwych. Rudy zwierz, uciekający przed pościgiem, plączący trop, przed siebie, przed siebie, przed siebie...

Jasne światło latarki odbiło się w porzuconej na torach puszce. Iwga krzyknęła, te dwie z przodu odpowiedziały jej krzykiem. Całkowicie straciwszy rozsądek, stawszy się zwierzyną, biegnącą po krawędzi między życiem i śmiercią, Iwga resztką sił skoczyła w wąską szczelinę w murze. Tam był ratunek, tam

ludzkie domy, tam...

W ostatniej chwili ktoś chwycił ją za nogę. Blade kobiety krzyczały znowu - na dwa głosy, tęsknie i strasznie.

Było ich wielu. Byli wszędzie - pierścień, czarne stroje, ginące na tle nocy i głupie bezrękawniki, połyskujące sztucznym futrem w jaskrawym jak klingi świetle latarek. Oto stanęli w kole, objęli się za ramiona, zrobili krok do przodu...

Krzyk.

Krąg tańczących zamknął się. Jak drapieżny kwiat, który schwytał muchę i z zadowoleniem porusza pręcikami; jak wędrujący żołądek, gotowy strawić wszystko co żywe, co nieostrożnie wpadło w krąg. Narzędzie potwornej kaźni - taniec cugajstrów.

Korowód. Sekwencje skomplikowanych ruchów - to powolnych i przeciągłych, to szybkich, błyskawicznych; warsztat tkacki, wyciągający żyły. Obręcz czarnego, okrutnie obracającego się koła; taniec czyjejś śmierci...

I zapach fiołków. Nienaturalnie silny zapach.

Ziemia stanęła dęba.

Z każdym ruchem mnożyły się niewidzialne nici, oplątujące ofiary. Jak pulsujące węże, pochłaniające życie. Jak czarne ssawki, wyciągające duszę. Dwa cienie, tłukące się w długiej agonii i trzeci - oszalała, bezdźwięcznie krzycząca Iwga.

Duszna, nasączona fiołkami noc. Nicująca, zdzierająca parujące wnętrzności z wywróconej skóry...

- Wiedźma...

Chyba na mgnienie oka pozwolono jej stracić przytomność. Potem ktoś dokądś ją wlókł za ręce, po trawie, po żwirze wpijającym się w ciało. Noc stała się dniem - w jej oczy uderzyło światło jednocześnie kilku latarek; Iwga zatrzepotała rękami, osłaniając się przed nimi.

- Cicho, głupia...

- Wplątała się...

- Potem. Zaraz...

Zostawili ją w spokoju.

Oto dlaczego niawki tak krzyczą. Oto, co one, mniej więcej, odczuwają... Potem zostaje po nich pusta powłoka. Jak pończocha. Na pierwszy rzut oka - cienki, po mistrzowsku uszyty kombinezon. Z płytkami paznokci. Z białymi kulami oczu. Z włosami na płaskiej głowie, płaskiej, niczym pozbawiony powietrza balon, nienaturalnie przy tym wielki...

Cugajstrzy skończyli swoje. Iwga zdołała tylko odpełznąć na bok. Pod wagon, gdzie od razu została znaleziona.

- Chodź tu...

Nie sprzeciwiała się.

- Jesteś wiedźmą? Co tu robisz, głupia?

Wyjaśniłaby im, powiedziała... Och, jak powiedziałaby...

- Rozkleiła się dziewczyna - powiedział jeden, na jego latarce był żółty słoneczny filtr.

- No to po co się szlajasz po pustkowiach? Uciekać też nie masz powodu, jak nie jesteś niawką...

Iwga poczuła, jak jej bezwolna ręka opada na czyjeś ramię:

- Chodźmy, dziewczyno... A ty - to było skierowane do kumpla - swoje kazania ogłoś na piśmie... O prawidłowym zachowaniu młodych wiedźm, które nie chcą się inicjować, a zarejestrować się boją. Prawda? - to do Iwgi.

Iwga pociągnęła nosem. Posiadacz twardego ramienia wszystko zbyt szybko zrozumiał i zbyt treściwie objaśnił; ziemia kiwnęła się pod stopami i, starając się utrzymać równowagę, Iwga wczepiła się palcami w futrzany bezrękawnik na ramieniu.

- Nie bój się... Nie ruszymy cię. Po licho nam jesteś, głupia... - To ten, ze słonecznym filtrem. - Inni może by i skorzystali z okazji, ale my nie mamy zapotrzebowania... Mamy takich dziewczyn... I nie takich, tylko czystszych i ładniejszych, muszę powiedzieć...

Ktoś się roześmiał. Ktoś rzucił obojętne „przymknij się...” Walcząc z oszołomieniem i bólem, Iwga pomyślała, że posiadacz żółtego filtra gra wśród pozostałych rolę błazna. Błazen-cugajster to rzecz niemożliwa, ale - proszę - zdarza się...

- Hej, dziewczyno, a torba - twoja czy którejś z tamtych?

Iwga chlipnęła znowu i przycisnęła torbę do piersi.

Ich samochody stały z drugiej strony muru. Furgonetka z budą i żółto-zielonym kogutem na dachu oraz kilka osobowych, większych i mniejszych, zniszczonych i niezbyt zniszczonych.

- Podrzucić cię gdzieś? - Wysoki cugajster z okrągłą, niemal na zero wygoloną głową otworzył przed Iwga drzwi furgonetki; pod pachą trzymał niedbale zwinięty plastykowy worek z eklerem, Iwga wiedziała dobrze, co w nim jest.

Widocznie ta wiedza odbiła się na jej twarzy, ponieważ ten, który udzielił jej swego ramienia, pokojowo

rzucił:

- Nie bój się...

Pokręciła głową. Nie wsiądzie do tej furgonetki nawet pod groźbą śmierci. Raczej rzuci się pod jej koła...

- Chodź, podwiozę cię - nagle zupełnie poważnie zaproponował posiadacz żółtego filtra. - Mam maksika, przecież zwyczajnych cywilnych wozów się nie boisz?

Wszyscy oni, jeszcze pół godziny temu będący trybikami potwornego mechanizmu, teraz cicho, całkiem po ludzku rozmawiali za jej plecami. Po kolei uruchamiali silniki wozów, Iwga nagle uświadomiła sobie, że stoi przed zamkniętymi drzwiami furgonetki, a dookoła niej nie ma już nikogo, a ten, którego ramienia ciągle się trzymała, rozmawia o czymś z tym wysokim, ogolonym, i obaj mówią o jutrzejszym dniu, ale nie określają go Jutro” tylko „dziś”...

A niebo straciło swoją czerń, jest szare. Ciemno-szare, mętno-szare, świt...

- A ty co, nie masz dokąd jechać? - cicho zapytał ten, którego Iwga nazywała w duchu błaznem. - Nie masz domu? Wypędzili cię, czy jesteś przyjezdna? Bez pieniędzy?

Iwga chciała poprosić, by się od niej odczepił - ale zamiast tego tylko żałośnie rozciągnęła wargi, usiłując uśmiechnąć się.

- Idziemy - chwycił ją za rękę.

Rzeczywiście - miał maksika. Malutki samochodzik, jakby przed chwilą kopnięty przez dużą wywrotkę, dlatego bagażnik zgiął się w harmonijkę.

- Mam teraz dobę wolnego... Nie bój się, przecież nie jestem zwierzęciem... Popatrz na siebie, jesteś ładną dziewuchą... Rozumiem, że Inkwizycja was gania, ale ja nie jestem inkwizytorem... Rzuć tą torbę na tylne siedzenie, co się tak jej trzymasz, nie zabiorę ci...