Выбрать главу

Najpierw było to dla niego udręką. Plótł jakieś bzdury, usiłując paplaniną pokryć strach i męczący dyskomfort. W takich chwilach Diunka milczała, leciutko uśmiechała się i smutnie, ze zrozumieniem kiwała głową.

Potem trochę się uspokoił. Przyzwyczaił się, zaczął naprawdę czekać na randki - już nie na uginających się kolanach, bez osłupienia i koszmarów sennych. Diunka poweselała i wtedy uwierzył w końcu, że wróciła.

On mówił, ona słuchała. Wszystkie rozmowy były takie o niczym; czasem kładła mu na ramieniu zimną dłoń, a on zaciskał zęby, starając się nie drżeć. I brał jej rękę w swoją dłoń. A jej ręka z lodowatej stawała się nagle gorącą i Klaw dotykał jej ustami. I mruczał, jak zaprogramowany: „Diunko, ja nikogo poza tobą... Diuneczko, czy nie mogłabyś wrócić całkowicie... Chodź ze mną, będziemy mieszkać w mieście, jeśli chcesz, to rzucę liceum...”

Ona milczała i uśmiechała się zagadkowo. Ni to „tak”, ni to „nie”...

A potem odchodziła, przykładając palec do warg - kształtna postać, personifikacja wiecznego milczenia. A on zostawał sam w pustym pokoiku, przemierzał go z kąta w kąt, liczył do stu; potem wychodził na zewnątrz, wyciągał spod schodów wyłysiałą miotłę i starannie zamiatał ścieżkę, ponieważ gdzieniegdzie na śniegu, na zamarzniętym piasku widoczne były ślady bosych stóp. Dalej, pod trzcinami, ślady znikały; Klaw odpoczywał, patrzył na gwiazdy, potem brał na ramię swoją sportową torbę i szedł do autobusowego przystanku, żeby za dwa dni przyjechać znowu...

Julek Mitec z milczącą aprobatą przyglądał się zmianie w zachowaniu sąsiada. Klaw w końcu znalazł sobie dziewczynę - dobrą, stałą, porządną, nie to co Linka wędrowniczka; Julek poważnie uważał siebie za odpowiedzialnego za wyleczenie druha - w końcu kto tak długo i nienatrętnie nakierowywał go na taki pomysł. Nie nadaremnie poznał Klawa z piękną Mirą, swoją własną byłą przyjaciółką i niechby nawet z Mirą nie wyszło, ale w końcu znalazł chłopak dla siebie przystań!

Jedyne, co się nie podobało dobrodusznemu Julkowi to ciągły zapach tytoniu, na stałe już obecny w ich pokoju. Klaw dymił z mocą kombinatu chemicznego. Tanie śmierdzące papierosy.

Wczesną wiosną Klaw skończył siedemnaście lat. Chroniczne napięcie, miłość, radość i tajemnica, stale noszone w zakamarkach duszy i pamięci, powodowały, że stał się niezmiernie interesującym obiektem dla wszelkich dziewczyn. Julek pomrukiwał, odnajdując pod drzwiami pokoju kolejne kokietujące posłanie. Klaw tylko się uśmiechał kącikami ust, a kochający życie dobroduszny gamoń Julek kręcił z podziwu głową, widząc taką wierność. Patrzcie go, jaki trwały w miłości, na bok nie skoczy i nawet tam nie zerknie!..

* * *

Miał na imię Prow, na czystej klatce schodowej przed wąskimi drzwiami jego mieszkania pachniało kurzem i zimnym dymem papierosowym. Iwga przygryzła wargę - ten zapach i wzór na obiciu drzwi, i na dodatek wygięta klamka, przypomniały jej ten dzień, kiedy Nazar po raz pierwszy przyprowadził ją do swego miejskiego mieszkanka. Jakby czas, znęcając się nad nią, wykonał pętlę i wszystko, co się kiedyś Iwdze przydarzyło, teraz się powtórzyło, jakby w krzywym, wynaturzonym zwierciadle.

- Wejdź.

W przedpokoju panował inny zapach - klej, mydło i jeszcze coś, coś nieokreślonego. Iwga przełknęła ślinę.

- Chcesz kawy?

Na myśl o kawie Iwga wstrząsnął dreszcz. Wszystkie te kawiarnie z jednakowymi białymi filiżankami, ciemna ciecz na dnie, spojrzenia stałych bywalców - z ukosa i maśliste...

Herbaty bym wolała albo mleka, pomyślała z tęsknotą, ale wargi nie chciały się rozkleić, więc tylko pokręciła głową.

- Głodna jesteś?

Skinęła pośpiesznie, nawet pożądliwie.

- No to usiądź sobie i odpocznij... Odetchnij, możesz sobie obejrzeć obrazki...

Przez jakiś czas tępo wpatrywała się w zakurzoną piłeczkę tenisową, wystającą zza nóżki szafy, potem odkryła, że siedzi na samym koniuszku miękkiego fotela, ciemnofioletowego, z wytartymi lekko podłokietnikami. Potem granice świata rozsunęły się i zobaczyła niski stolik ze stertą czasopism, tapczan przykryty futrzastym pledem i prostokącik słonecznego światła na podłodze. Po granicy światła i cienia, dokładnie po terminatorze szła niewielka domowa mucha.

Iwga westchnęła; mucha wystraszywszy się jej ruchu wzleciała pod sufit i zaczęła fruwać wokół białego plafonu, na którym Iwga dojrzała ukosem przyklejone ogłoszenie z gazety: „Ogród zoologiczny zaprasza do pracy na stanowisko stróża i sprzątacza tylnej części na wybiegu słoni, wynagrodzenie do uzgodnienia...”

Iwga oblizała spieczone wargi i rozejrzała się już świadomie. Słoneczny promień wpadał przez przesłonięte muślinem okno - na parapecie stała doniczka, z której wyrastała styropianowa palma z gumową małpką, przyklejoną do pnia. Na czubku palmy leżała, jak na spodeczku, naderwana paczuszka papryki.

Iwga uśmiechnęła się słabo. Prow pogwizdywał w kuchni, szeleściła woda lejąca się z kranu, cicho brzęczały naczynia, wszystkie te zwyczajne, domowe odgłosy spowodowały, że Iwdze zakręciło się w głowie.

Przez jakiś czas siedziała po prostu, opierając się plecami o fotel, z zamkniętymi oczami. Kto by pomyślał, że odgłos ciepłej wody w kuchni posiada taką hipnotyczną siłę. Ciche kroki, brzęk naczyń, słoneczny promień na podłodze... To jest realne. To jest teraz. Nie ma niawek ani inkwizycji, ani przeszłości, ani przyszłości - szmer wody i zapach smażonego mięsa, jej życie trwa i trwa, póki trwa poranek...

Uśmiechnęła się nieco pewniej. W słonecznym promieniu wirowały drobiny kurzu, pstre tapety wydawały się jeszcze bardziej pstre z powodu zestawów tu i tam przyklejonych zdjęć, obrazków i wycinków z czasopism. Iwga odepchnęła się rękami i wstała.

Zimowe lodowisko, na lodzie tańczy kobieta, odziana tylko w buty z łyżwami i czerwony szal na szyi. Różowa świnka z niepodrabialnym sceptycyzmem na pysku wpatrująca się w ekran małego monitora. Prow, opalony, w wyleniałych kąpielówkach, wierzchem na koźle gimnastycznym stojącym w wodzie. Następne zdjęcie - ten sam kozioł, na nim czworo, trzej mężczyźni i dziewczynka, dwunastoletnia może, trzymają w wyciągniętych rękach ogromnego pytona, tak na oko sądząc - żywego i prawdziwego...

Kącik zdjęcia był starannie przekłuty igłą. Na nitce wisiał niebieski bilet autobusowy, plastykowe kółko, wręczane uczniom za zwycięstwo w jakimś konkursie i paczuszka lemoniady w proszku. Talizmany mające sens tylko dla ich posiadacza...

Morski brzeg. Na poły wyschnięty i rozsypujący się zamek z piasku, na progu siedzi smutny pięcioletni chłopczyk, golutki, na głowie ma kołpak maga i lunetę na kolanach...

Troje, stojący w szerokim trójkącie. W jego środku...

Iwga odsunęła się, ale już nie potrafiła oderwać spojrzenia.

W środku trójkąta leżała na trawie kobieta z dziwnie zdeformowanym ciałem. Z twarzą zapadniętą w głąb czerepu, z wyłażącymi na wierzch oczami. Nadmuchiwana zabawka, z której uszło powietrze.

Przez jakiś czas Iwga walczyła ze sobą - chciała odetchnąć, ale powietrze nie wchodziło jej do płuc, jakby w gardle miała czop ze skłębionej waty. Miniona noc nie zniknęła. I nie zniknie.

Następne zdjęcie - zaskakująco duże, szerokoformatowe. Starszawy pan na asfalcie, w kałuży krwi. Przyczepiona spinaczem żółta służbowa metka - „śmierć nastąpiła... w wyniku upadku z wysokości... jako następstwo kontaktu z niawą...”

Mężczyzna w średnim wieku w mokrym dresie, na pokrywie kanału. „Śmierć nastąpiła... w wyniku utopienia... jako następstwo kontaktu z niawą”.