I nawet gdyby biała kobieta rozpłynęła się w mroku lasu - człowiek wiedział, jak łatwo Cugajster może ją dogonić. Dogonić w mig.
Zrobił więc krok, zaciskając palce na nieprzydatnej teraz ciupadze. Co może zrobić leśnemu Cugajstrowi kunsztownie wykonana ciupaga, jej ostry kieł? Ludzie znają tylko jeden sposób powstrzymania Cugajstra. Skuteczny na krótki czas...
Więc człowiek zrobił krok, rozłożył ręce zapraszającym gestem:
- Zatańczymy? Zatańczymy, dziaduś?
Leśny twór milczał, a na szerokim obliczu, porośniętym zwiniętą w pierścienie sierścią, widać było ironię. Zbyt blisko była zdobycz, zbyt blisko była niawka, Cugajster nie porzuci polowania nawet dla ulubionej zabawy.
- Zatańczymy? - Mężczyzna dziarsko przykucnął, przytupnął, a ciupaga w jego ręku zawirowała i utworzyła połyskujący krąg.
- Dlaczego stajesz mi na drodze? - zapytał Cugajster.
Jego głos przypominał skrzypienie starej jodły.
Człowiek zatrzymał się, niemal wypuściwszy z rąk toporek.
- Niawka niesie ci śmierć. - Czarne psie wargi Cugajstra rozciągnął kpiący uśmiech. - A ty mimo to nie chcesz, bym ją zabił?
Mężczyzna milczał. Cugajster kiwnął się do przodu:
- Nawet gdybyś pokonał wiedźmę, to niawy i tak nie pokonasz, bo niawa jest częściowo tobą... Nie boisz się żyć i mimo to nie chcesz, bym zabił twoją niawę?
Mężczyzna milczał.
- Dobrze - powiedział Cugajster, od jego głosu ciężkie gałęzie jodeł drgnęły wystraszone. - Niech cię twoja niawka zaprowadzi w mgłę nad urwiskiem.
Cugajster odszedł.
Jodłowe gałęzie na jego drodze nawet się nie poruszyły.
Rozdział l
Po raz pierwszy od wielu lat Iwga pozwoliła sobie na chwilą odpoczynku.
Mężczyzna, który od wielu dni przyglądał się jej i obserwował, w końcu uspokoił się, a nawet jakby rozkwitł. Jakiś jej żart wzbudził salwę jego śmiechu, rechotał aż do łez, a wyśmiawszy się zażądał, by synowa przestała nazywać go „profesorem Mitecem”, a mówiła jak należy: tata-świekr. Iwga uśmiechnęła się promiennie i udała się rozpalać ognisko na środku łąki, gdzie odbywały się pikniki.
- ...żeby serduszko chciało, a wszystko inne - mogło! - Profesor tryskał dowcipem. - Gdzie dwoje, tam i trzeci wkrótce, a gdzie troje, tam i pięcioro może być, wypijmy zatem, dzieci, i niech nas więcej będzie na tym świecie!..
Czerwone zachodzące słońce migotało w wysokich oknach jej przyszłego domu. Domu pod czerwonym dachem, gdzie na fasadzie znajdował się balkon, owinięty winoroślą i dlatego cały budynek przypominał etykietkę starego wina. Drżał na dachu miedziany kogucik, a Nazar maszerował przez podwórze, niosąc pod pachą kosz z jedzeniem i stale coś gubił - a to ręcznik, a to stosik serwetek, a to trudnego do ujarzmienia ziemniaka.
Potem tata-świekr nastroił mandolinę; w repertuarze tego poważnego i szanowanego człowieka znajdowało się mnóstwo zabawnych, a nawet frywolnych piosenek. Iwga tak się śmiała, że dwukrotnie wpadła jej kanapka do ogniska; tata-świekr błyskał oczami i walił takie teksty, że nawet na policzkach Nazara pojawił się rumieniec.
Potem nagle tata-świekr przycisnął struny dłonią, milczał przez sekundę, wpatrując się w ogień i zaśpiewał coś zupełnie innego, melodyjnego i z długą fabułą, coś o marynarskiej kobiecie, która machała chusteczką z brzegu, a z morza odpowiadała jej rusałka z okrągłym lusterkiem w dłoni i grzebieniem w zielonych włosach i obie chciały tego samego przystojniaka kapitana.
Nazar ułożył się na trawie, z głową na kolanach Iwgi. Tata-świekr spokojnie otworzył następną butelkę, jednym łykiem osuszył pół kieliszka i zaczął śpiewać coś studenckiego i lirycznego. Iwga nabrała ochoty by się włączyć do śpiewu, ale nie znała ani słów, ani melodii. Otwierała usta niczym ryba, kiedy w melodię wplótł się odległy warkot silnika.
- Ktoś tu jedzie - sennie odezwał się Nazar.
Iwga zaniepokoiła się. Nie lubiła nowin, zmian, niespodziewanych gości, ani nawet wesołych niespodzianek. Tym bardziej teraz, kiedy rozleniwiła się, rozmiękła w swoim szczęściu jak czekolada w dłoni, kiedy nie ma siły bronić swej kruchej wewnętrznej równowagi. Nowy gość to agresor, nieproszony najeźdźca jej świata, gdzie w końcu po tylu mękach, zapanował ład i spokój.
Bardzo kruchy spokój. Proszę, wystarczył dźwięk silnika i cały spokój znikł.
Nazar z żalem podniósł głowę z kolan Iwgi. Wstał, uśmiechnął się szeroko do profesora:
- Tatku, czy Klaudiusz ma nowy wóz? Zielonego grafa z antenką? Tak?
Tata-świekr od razu odłożył mandolinę.
- Klaudi? Niech to licho... No, dzieci moje, będziemy się bawili do rana...
Iwga milczała. Źle będzie, jeśli ktoś zobaczy jej rozczarowanie. Widocznie przyjechał stary przyjaciel domu, z tego powodu należy się cieszyć. W końcu, wizyta niedobrego czy niesympatycznego człowieka, raczej nie wprowadziłaby profesora w taki znakomity nastrój. Nazar nie stałby w bramie, oddając honory siedzącemu za kierownicą mężczyźnie, niczym wartownik na drodze i nie jeździłby, jak dzieciak, na żelaznym skrzydle bramy...
Tata-świekr powiesił mandolinę na piersi:
- A teraz Ruda, poznam cię z wybitnym osobnikiem... Ruda, co ci?
Zielony wóz wolno wtoczył się na podwórze. Starannie i uprzejmie, jak dobrze ułożony zwierz - ale reflektory przykryte osłonami wydawały się Iwdze mętnymi ślepiami potwora. Kawałek kanapki utknął jej w gardle - nie mogła go przełknąć ani wypluć; w jakichś zakątkach jej ciała pośpiesznie pęczniały mdłości i zawroty głowy. Pamiętała to uczucie - ale wtedy, kiedy odezwało się po raz pierwszy, było nieporównywalnie słabsze. Teraz zaś...
- Iwgo, co ci jest?
Nazar już potrząsał ręką kierowcy. Iwga widziała tylko plecy przybysza w jasnej koszuli. Czarne włosy, starannie przystrzyżone na karku, karnie ułożone...
- Iwgo, coś ci się stało?
- Zemdliło mnie - wykrztusiła z trudem. - Tato-świekrze, przepraszam, muszę do domu... Położę się...
Na wprost jej oczu znalazły się jego zaniepokojone, podejrzliwe i jednocześnie uradowane oczy.
- Ruda? Czy ty... Czy ja będę dziadkiem?
Nazar już prowadził gościa do ogniska, teraz Iwga mogła przyjrzeć się uśmiechniętej twarzy niespodziewanego gościa. Kompletnie obca twarz. Nie, to nie jego widziała wtedy, tamtego razu, nie...
Wyczuwając, że coś się stało, Nazar przestał się uśmiechać i dwoma susami dopadł Iwgi. Dotknięcie jego dłoni przyniosło ulgę - zresztą, nie na długo.
- Przepraszam - rozciągnęła usta w wymuszonym uśmiechu, starając się nie patrzeć na gościa.
A gość ciągle się uśmiechał, chyba współczująco.
Nazar chwycił ją na ręce. Przycisnął do siebie mocno, jak kota, zaczął nieść w stronę domu, wpatrując się z niepokojem w jej twarz:
- No, Ruda... Albo coś zjadłaś, albo... No? Rudzik? Może wezwać lekarza, co?
Uśmiechnęła się tak uspokajająco, jak tylko mogła.
Wniósł ją na ganek. Nie zwracając uwagi na protesty zaniósł na piętro - bez trudu, tylko stopnie zaskrzypiały, skarżąc się na ciężar, kolanem otworzył drzwi do jej pokoju. Ułożył na łóżku i usiadł obok, nie wypuszczając jej ręki ze swojej dłoni.
- Wstyd mi za siebie, nieładnie wyszło... - przygryzła wargi Iwga.
Nazar majtnął głową, strząsając z czoła sztywną grzywkę. Uśmiechnął się raźnie:
- Tym się nie przejmuj... Klaudiusz to swój człowiek...
Iwga westchnęła głęboko, tak, żeby powietrze doszło aż do pięt. Mdłości cofały się, ale drżenie całego ciała pozostało. Biedy Nazar; nieoczekiwanie i niechętnie, ale musiała go okłamać. A on tak się szczerze cieszył... Niepotrzebnie sobie wyobrażał nie wiadomo co, i wszystkie te łzy w poduszkę były niepotrzebne. Nazar...