- Czy ciebie już zarejestrowano? - zapytała Iwga.
Dziewczynka uśmiechnęła się krzywo. Opanowała się, zresztą - na dobrą sprawę to nie traciła opanowania. Po prostu pozwoliła sobie na trochę emocji, żeby Iwga...
- Spadaj stąd - poprosiła Iwga szeptem. - Proszę. Dobrze?
Dziewczynka milczała chwilę. Potem uniosła się, wyciągnęła z trzewi wózka sandwicz, starannie odgryzła kawałek, przyklejając przy okazji na dolną wargę kawałek zielonego piórka pietruszki.
- Zadziwia mnie, jak długo się zastanawiasz... - Zielone piórko zniknęło, zdjęte długim językiem. - Jak chętnie bełtasz się w tym gównie.
I, nie wypowiedziawszy już ani słowa więcej, wstała i ruszyła wzdłuż ulicy. Krótka brązowa poła sukienki kołysała się, co i rusz nurkując pod coraz bardziej naciągnięty workowaty, szary sweter.
* * *
Wieczorem przyczepiła się do Iwgi para dziwnych mętnookich młodzieńców.
Iwga pośpiesznie przemierzała pustawą ulicę, czując za plecami ich przyklejone bezczelne spojrzenia; żeby im umknąć, weszła do jasno oświetlonego sklepu; tam, wśród wysokich półek i niespiesznie pałętających się klientów, chłopcy dogonili ją znowu, zatrzymali się przy wejściu nie kryjąc wcale i zaczęli z pasją przeglądać zawartość stoiska z mało przyzwoitymi czasopismami. Od czasu do czasu jeden z nich rzucał na Iwgę szacujące spojrzenie - jakby porównując jej zalety z gołym mięsem na połyskujących okładkach. Iwga
czuła, że ogarniają wściekłość, w końcu rzeczywiście poczuła zimny szał. Zacisnąwszy wargi, poszła obok młodzieńców do wyjścia, poczuła ich dziwny zapach. Ledwo wyczuwalny, słodkawy, mdlący - nawet nie zastanawiała się, czym były nafaszerowane ich papierosy, dziwne, mętne oczy prześladowców przestały robić na niej wrażenie. Napalone szmondaki...
- Hej, lisiczko!
Iwga drgnęła. Tak czasem nazywał ją Nazar, teraz to czułe imię zostało spostponowane przez obcą śmierdzącą gębę.
Przyspieszyła.
- Lisiczko, nie pędź tak... Chcesz koniaczku?
- Poszedł won! - rzuciła przez zęby.
Jej serce kołatało się jak wściekłe, a w ustach pojawił się nieprzyjemny posmak. Znajomy smak lęku.
Chwytliwe łapsko boleśnie chwyciło ją za ramię:
- Co to jest, że byle suczka robi z siebie nie wiadomo co...
Iwga poczuła, że ciemnieje jej w oczach.
Dnie i noce hańby, poniżenia, ucieczki. Przed Inkwizycją jest bezsilna, cugajstrów się boi - ale dlaczego każde bydlę...
To, co się wydarzyło potem, pamiętała kiepsko; noc puściła do niej oko z denka ciśniętej pod ławkę butelki i wygodna w uchwycie szyjka sama wskoczyła w dłoń, i niczym bryzgi rozleciały się na boki odłamki:
- Poszli won!..
Chciała dodać jakieś słowo, takie, które godnie określiłoby tę parę - ale nie znalazła takiego. Najgorsze wyzwisko wydawało się w tym przypadku banalne i przaśne, dlatego po prostu zrobiła krok w ich kierunku, zamierzając wypruć z obu flaki.
- A poszła ty, wiedźmo francowata...
W miarę jak odchodzili od niej, cichły przekleństwa, jakimi się pocieszali. Słowo „wiedźma” nie było demaskującym określeniem, po prostu - jeszcze jedno słowo w łańcuszku przekleństw; nieliczni przechod-
nie, obserwujący scenę z oddalenia, ruszyli do swoich zajęć. Iwga usłyszała albo sądziła, że słyszy odległy policyjny gwizdek. Popatrzyła na rozbitą butelkę w swojej dłoni. Wygodny „tulipan” szczerzył krzywe zęby odłamków; Iwga rozejrzał się w poszukiwaniu śmietnika. Jakoś wydało jej się bardzo ważne w tej chwili, by nie zaśmiecać ulicy. Na szczęście kosz był blisko, metalowa pokrywka uchyliła się posłusznie, a trzewia kubła z zadowoleniem połknęły dar Iwgi.
„Jak chętnie bełtasz się w tym gównie”...
Po palcach spływały czarne krople krwi. Jednak się pocięła.
* * *
Drzwi bramy były zamknięte. Iwga długo stała przed nią, słuchając, jak płynie rynsztokiem leniwa deszczówka.
Gdzie wychodzą okna mieszkania numer cztery? Na plac Zwycięskiego Szturmu czy na podwórze, gdzie mokną na deszczu dziecinne huśtawki?
Jej zdecydowanie topniało. Przeklęta noc i przeklęte chmury. Przeklęty zamek w bramie, może jeszcze za drzwiami urzęduje ochroniarz. Drzemie sobie, gapiąc się w mały telewizor, grzeje nogi przy elektrycznym kominku i zerka w stronę mieszkania numer cztery...
Przebiegła z bramy do budki telefonicznej. Postała chwilę wpatrzona w taniec kropel, spływających po szkle. Podniosła ołowianą rękę, wykręciła numer, którego nie musiała nawet zapisywać. Wyrył się w jej pamięci.
Nikt nie podnosił słuchawki. Iwga zsunęła się po ścianie, objęła rękoma kolana i zmusiła się do nie myślenia.
* * *
Wczesnym rankiem brama otworzyła się od wewnątrz. Staruszka z suczką, obie niezmiernie podobne do siebie, obie rasowe, zadbane i poważne, wyszły na rytualny spacerek.
Iwga odczekała, aż staruszka starannie umieści na łopatce psie odchody, przeniesie je przez całe podwórko i uroczyście wrzuci do specjalnego pojemnika. Iwga odczekała aż para wykona kilka niespiesznych kółek po podwórku, wejdzie na schody; przepuściwszy przodem suczkę, leciwa dama zostawiła drzwi otwarte. Zaczął się nowy dzień.
W bramie pachniał deszcz. Ochroniarza nie było - zamiast niego w kącie stał mięsisty fikus, który pewnie widział i staruszkę, gdy była dziewczynką, i suczkę - w szczenięcym wieku.
Iwgi buty zostawiały na stopniach mokre ślady. Sufity w budynku były tak wysokie, że w kątach nad schodami swobodnie czaił się półmrok; Iwga szła, przecierając dłonią lakierowaną poręcz. Stopni było nadspodziewanie dużo - chociaż musiała wejść tylko na piętro. Stanęła przed wysokimi, obitymi czarną wykładziną, pancernymi drzwiami...
Cichnący dźwięk dzwonka. Iwga oderwała palce od przycisku, zielonego, jak guzik na jej starym płaszczu.
Milczenie. Cisza. Potem na drugim piętrze szczęknął zamek i od razu rozjazgotał się podniecony piesek.
Iwga odskoczyła od drzwi, wolno wsunęła ręce do kieszeni, podniosła głowę.
Staruszka stała na schodach, na jej twarzy nie było ani strachu, ani normalnej w takich razach podejrzliwości. Po prostu bezmierna ciekawość:
- A pana Starża chyba nie ma... Wyjechał przedwczoraj. Czy coś przekazać?
- Nie - Iwga odwróciła się.
Staruszka chyba zdziwiła się jeszcze bardziej:
- Ale pani przecież nie do Klawa? To znaczy - pana Starża?
Pewnie należało coś powiedzieć. Przez minutę Iwga usiłowała wydusić z siebie jakieś słowo, potem odwróciła się i ruszyła w dół. Zabrudzona dłoń bezsilnie zjeżdżała po żółtym lakierze poręczy.
* * *
Klaudiusz spał i śniło mu się, że jest rybą. Okrągłą jak kula i kompletnie siwą; podobało mu się, że jest rybą, ale kiedy samolot zaczął schodzić do lądowania, sen urwał się z nieprzyjemnym skokiem serca w piersi.
Dwie wiedźmy były torturowane niepotrzebnie - naprawdę nic nie wiedziały. Trzecia wiedziała, ale nawet jemu nie udało się wyciągnąć z niej jakichś użytecznych wiadomości. Piąta długo milczała, ale w końcu udało się i opowiedziała wszystko...
Co prawda, raczej to też nie było „wszystko”. Mawin jest zawodowcem... Mawin będzie musiał ciężko pracować, ale to jest właśnie praca, a nie gorączkowe gaszenie pożaru. Pożar, można sądzić, na jakiś czas udało się zadeptać.