„Przecież wszystko rozumiesz? Co się dzieje? Powstrzymasz to, prawda?..”
A cholera wie...
Samolot nurkował, wpadał w powietrzne dziury; żołądek Klaudiusza skakał do gardła, co za szczęście, że prawie dobę nic nie jadł. Zresztą, nie ma co się oszukiwać. Mdliłoby go również na twardym gruncie. Teraz będzie go długo mdliło, bardzo długo, całe życie...
Trzeba było zmusić Mawina, pomyślał ze złością. To on jest tu kuratorem, wiedźmy też, znaczy, jego... Niechby się męczył. Niechby deptał po grdyce własnej schludności i... i jeszcze czegoś tam, bo teraz to „coś tam” w Klaudiuszu jest całe posiniaczone. Pokaleczone. Trzeba było Fedorze to podsunąć, baba ma hart i okrucieństwo we krwi...
Uśmiechnął się złośliwie. Mawin... nie wydobyłby tej informacji. Przyjemnie jest mieć świadomość zawodowej przewagi nad podwładnym. Jak w tym dowcipie o asenizatorach: „Ucz się synu, bo jak nie, to przez całe życie będziesz klucze podawał...”
Samolot dotknął kołami betonu pasa. Klaudiusz z żalem odczuł zamianę lotu na pośpieszny bieg po betonie. Zaraz przyjdzie do domu, odłączy telefon i znowu stanie się rybą. We śnie. Gdzie nie ma dręczonych przeczuć ani wiedźm, ani czary stadionu, który zawisa nad głową, ogromny betonowy talerz, ludzka kasza, kasza, mieszanina...
Wstrząsnął nim dreszcz. Z takim właśnie uczuciem wchodził wczoraj do piwnicy. A dziś doszedł do tego jeszcze obrazek: tysiące ludzi w panice rzucą się do wyjścia... Kobiety, dzieci, nastolatki, krwawa mieszanina w betonowym talerzu...
Samolot zatrzymał się. Dość, powiedział sobie Klaudiusz. Zaraz wyłączymy tę myśl...
Nabrał pełną pierś powietrza i wyobraził sobie wszystko do ostatniej kreseczki. W szczegółach i kolorze - łącznie z czyimiś zgniecionymi okularami pod siedziskiem. Potem wyobraził sobie, jak po tym jaskrawym obrazku wyobraźni rozpełzają się szczeliny, jak po rozbitym szkle. I jak te odłamki z brzękiem opadają. Odetchnął z ulgą. Koniec.
Padało.
- Jak tam w Odnicy, patronie? - zapytał na powitanie ochroniarz.
- Pełnia sezonu turystycznego - uśmiechnął się Klaudiusz. - Pachną magnolie, niech to licho... Bierz urlop, Sali, żonę za szmaty i na plażę...
Ochroniarz roześmiał się, otwierając przed Klaudiuszem drzwi samochodu:
- Rozwiodłem się, patronie.
- Tak? - zdziwił się Klaudiusz. - I słusznie. Bo z powodu bab to tylko same kłopoty. I niemal co druga - wiedźma..
Teraz roześmiali się obaj.
Dwie godziny temu Fedora odprowadzała Klaudiusza aż pod schody do samolotu. Nie odzywała się. Właściwie - według etykiety - powinna go odprowadzić. Ponieważ kurator Mawin pełni służbę w dzień i w nocy, a wizyta Wielkiego Inkwizytora była nie oficjalną, a roboczą... Nawet brudnoroboczą. Bardzo-bardzo brudną.
Fedora milczała, a on miał co innego na głowie. Marzył o tym, by zostać sam. Oprzeć się o fotel i spróbować wylizać rany. Odtworzyć przynajmniej pozory duchowej równowagi...
- Trzymaj się, Fedoro. Pracuj, dzieci pozdrów...
- Pozdrowię.
- Podoba im się Odnica? W końcu morze blisko?
- Pewnie się podoba.
- Do widzenia. Lecę.
- Szczęśliwej podróży... Klawie.
Potem, wspominając i analizując, nie potrafił określić, z jakim wyrazem twarzy patrzyła na niego. Jak na kata? No nie, raczej nie, to z jego strony przesadna nieufność... Jak na bohatera?
Takie samo spojrzenie zapamiętał kiedyś w wykonaniu jej córki. Dziewczynka miała może pięć lat, mama wyjeżdżała w delegację - na długo, i dziewczynka patrzyła z rezygnacją i wyrzutem, to nie było dziecinne spojrzenie - jakby powtarzała w duchu: co ja mogę zrobić, z losem nie mam szans wygrać...
Mama wyjeżdżała w delegację, która nazywała się „miesiąc z wujkiem Klawem w bezludnej bazie turystycznej”. Co my wszyscy możemy zrobić z losem...
Wóz wytoczył się na plac Zwycięskiego Szturmu i Klaudiusz z przyjemnością odnotował, że oderwał się od zakazanych myśli.
Kilka godzin snu i będzie grzebał dalej. Ponieważ był przekonany, że wiedźmy z głębokimi „studniami” rodzą się nie tylko w Riance i nie tylko w Odnicy... Ale to - potem. Wszystko potem.
Ochroniarz zajrzał do bramy, wrócił i z szacunkiem ustawił się z tyłu - oczekując, kiedy Wielki Inkwizytor skończy przyglądać się kwietnikowi z irysami i wejdzie na górę. Klaudiusz machnął ręką:
- Idź, Sali... Na razie...
Na schodach było zimno i wilgotno. Klaudiusz pokonał pierwszy marsz schodów i dopiero wtedy wyczuł bliską obecność wiedźmy.
(DIUNKA. KWIECIEŃ)
Kupował jej chleb, kefir, obiady ze stołówki studenckiej, chyba jednak nic nie jadła. Łamała bułkę na kilka części i rozlewała kefir do kilku szklanek - ale to były tylko pozory posiłku. Klaw bez narzekania zmywał
naczynia i przynosił nowe porcje. Zastosował się do reguł gry, więcej nawet - usiłował w nie uwierzyć.
Niemal całkowicie zaniechał nauki, schudł i sczerniał. Julek Mitec od dwóch tygodni z nim nie rozmawiał, ponieważ w odpowiedzi na jakieś niewinne pytanie Klaw okrutnie go zrugał, obrzydliwie obraził i to bez powodu. Jeszcze bardziej uraził Julka fakt, że z powodu „bojkotu” cierpiał przede wszystkim on sam - Klaw miał głęboko w nosie te psychologiczne niuanse.
Klaw żył, oddzielony od reszty świata nieprzenikalną kurtyną. W jego miniaturowym mieszkanku na czternastym piętrze wieżowca-mrowiska przez cały czas oczekuje go ukochana kobieta, która, pozornie, jest martwa. Przez całe dnie i noce, odcięty od reszty świata Klaw usiłował rozwiązać najważniejszy problem swojego życia: jest szczęśliwy czy torturowany?
Za każdym razem, dotykając jej, musiał się do tego zmuszać. Wstrzymywał oddech, nie chcąc czuć bijącego od niej zapachu wody i z trudem rozwierał wargi, odpowiadając na pocałunek. Ale mijała minuta i jego ciało, podporządkowując się instynktowi, rozpoznawało w jej dotknięciach prawdziwe żywe ciało. I wtedy, odpowiadając, rozgrzewając się jego ciepłem, ciało Diunki traciło chłód i sztywność, jej skóra różowiała, wargi nabierały barwy i pieszcząc jej długą szyję, Klaw wyczuwał nierówny puls. Pulsowanie jej krwi.
Wtedy pamięć bez trudu podsuwała ciepłe lato i szeptał z wyrzutami sumienia:
„Diuneczko, wybacz” i obejmował ją tak, jakby chciał udusić.
Już drugi miesiąc żyli niczym mąż i żona.
Sprzedał antykwariuszowi dziesięć swoich ukochanych książek, kupił jej sukienkę i bieliznę, pantofelki i kapcie, a nawet zestaw kosmetyków; sądził, że przedmioty codziennego użytku, niedbale porozrzucane na widoku w ich niewielkim mieszkanku, pomogą mu pokonać słabe poczucie nierealności czy nawet paranoi, które, cokolwiek by o tym nie powiedzieć, ciągle leżały cieniem na ich dziwnej grze. Pewnego dnia Klaw zaproponował nawet:
- Może zadzwonimy do twoich rodziców?
Diunka długo wpatrywała się w niego, nie odrywając spojrzenia. Potem wolno pokręciła głową, a Klaw przeklął się za głupotę.
Jej włosy nigdy nie były suche. Kiedy Klaw ją obejmował, mokre pasma niczym zimne żmijki dotykały jego ramion; przeliczył resztę pieniędzy z wizyty u bukinisty, i kupił jej silny pięciobiegowy fen.
Chyba się ucieszyła, a on siedział w pokoiku i słuchał basowego buczenia, dochodzącego z łazienki; potem dołączył doń plusk wody.
Klaw wstał, zastukał, zajrzał. Diunka uśmiechnęła się i skierowała strumień ciepłego powietrza w jego twarz; przez chwilę Klaw czuł się Beduinem, smaganym po twarzy gorącym oddechem rozżarzonej pustyni.