Выбрать главу

- Pomogę, jeśli potrafię. O czym mówisz?

Iwga mocno splotła pod stołem palce rąk.

- Nie chcę być wiedźmą.

Pauza. Wesoły szczebiot za oknami; pełen temperamentu dialog pod bramą.

Widocznie Lura jednak wyszła.

- Nikt nas nie pyta, Iwgo, kim chcemy być. Ja się urodziłem jako chłopiec Klaw, ty jako dziewczynka Iwga...

- Nie. Słysz... wiem, że wiedźmę można... pozbawić wiedźmactwa. Żeby była jak inni.

Inkwizytor skrzywił się. Z obrzydzeniem zerknął do filiżanki, jakby obawiał się zobaczyć tam karalucha.

- Nawet się domyślam, gdzie to „słysz...”, to znaczy - wiesz. To zadziwiające, jakim ludziom pozwala się perorować do mikrofonu.

- Powie pan może, że nigdy nie przeprowadzaliście takich... eksperymentów? Nigdy? Nikt? Powie mi pan to prosto w oczy?

Inkwizytor z rozdrażnieniem odstawił filiżankę na parapet:

- Może skończmy z tą rozmową. Nie należy ufać ludziom ze „skrzynki”. W niczym.

Iwgi palce, wczepione w siebie, zbielały.

- A gdzie ta pańska, tak zachwalana prawdomówność?

Ich spojrzenia skrzyżowały się. Iwga poczuła atak mdłości.

* * *

W pewnej chwili zdecydowała, że inkwizytor wiezie ją, żeby przekazać do izolatorium; normalny w jego bliskiej obecności dyskomfort okraszony został towarzyszącym skazańcowi uczuciem braku nadziei. W takim stanie Iwga spędziła na tylnej kanapie całą niezbyt długą, ale też i nie krótką drogę.

Z boku na szybie przyklejony był obrazek z wesolutką, wyposażoną w ogon wiedźmą na miotle. Obrazek wydał się Iwdze złym omenem, znakiem dziwnego, wynaturzonego poczucia humoru; pewna zardzewiała sprężyna, przez cały czas ściskana w jej wnętrzu, została w końcu ściśnięta do maksimum.

Inkwizytor prowadził samochód umyślnie wolno, uważnie, zgodnie z przepisami, niczym uczeń siedzący drugi raz za kierownicą; wkrótce centrum, w którym Iwga jakoś tam się od biedy poruszała, zostało za nimi i za oknami zaczęły się przesuwać podmiejskie dzielnice - jednakowe, zakurzone, zupełnie obce. Minąwszy oznaczenie granicy miasta, inkwizytor skręcił w prawo i kosztowny mocny wóz majestatycznie potoczył się po drodze gruntowej.

Żółty budynek zasłaniał się jodłowym młodniakiem - przysadzisty, piętrowy, przypominający jednocześnie i więzienie, i fermę krów. Iwga objęła ramiona rękami.

- Niestety, będę ci musiał co nieco pokazać - nie odwracając się, rzucił inkwizytor. - Właśnie to, co powinnaś zobaczyć.

Iwga popatrzyła na jego tył głowy - zadbany, włosek przy włosku. I najbardziej zapragnęła móc walnąć w ten tył głowy ciężkim młotem.

Wyniosły korektor losów. „Sześćdziesiąt dwa procent”, „trzydzieści osiem procent”... „właśnie to, co powinnaś zobaczyć”. Jakim prawem traktuje ją jak laboratoryjnego szczura? Nie, jak wirusa. Jak chorobotwórczego wirusa, przy czym on jest tym dobrym doktorem.

Przypływ złości był zaskakujący i bez powodu. Po prostu - jakby pękł mocno nabity pęcherz, schowek ze wszystkimi jej krzywdami, poniżeniami i lękami.

Chyba zgrzytnęła zębami. Chyba oczy przesłoniła jej niespodziewana purpurowa kurtyna; nie do wiary, ile w jednej ludzkiej istocie może się kryć takiej nienawiści. Nie wiadomo, jak mogła dotąd wytrzymywać to wszystko - w milczeniu i bez ruchu. Z zaciśniętymi zębami.

Ale już w następnej sekundzie wczepiła się we włosy siedzącego za kierownicą mężczyzny.

To znaczy - omal się nie wczepiła. Ponieważ w ostatniej chwili ten uchylił się, przechwycił jej rękę i gwałtownie szarpnął w swoją stronę. Wóz majtnął się, ręka inkwizytora objęła ją za szyję i wdusiła twarz w twarde ramię.

- Oprawca!

Szarpnęła się. Samochód znowu się majtnął. Iwga miała wrażenie, że zaraz przeleci przez oparcie fotela i zwali się na kierownicę, uderzając nogami w szybę.

- Oprawca! Pies! Gadzina! Świnia! Puść-ś-ś...

Jej usta były zakneblowane twardym obiciem fotela. Ręce, przymierzające się do drapania i szarpania, osłabły z bólu, a ten był taki, jakby jej głowa była wykręcana z ramion, jak korek z butelki.

- Oprawca!

Samochód zwolnił, potem zatrzymał się. Iwga poczuła, że jest wolna, pasmo jej rudych włosów zaczepiło o guzik na jego kołnierzu i, odsuwając się od niego, omal nie zerwała sobie skalpu. Do oczu natychmiast napłynęły łzy.

- Wszystkich was - wysyczała przez łzy - wszystkich was, gnoje... nienawidzę. Żebyż tak można było zgnieść, jak pluskwę... Oprawcy...

Na minutę oślepła. Może z powodu kurtyny łez, a może po prostu zrobiło jej się ciemno przed oczami. Drzwi, na które naparła w poszukiwaniu wyjścia, nagle puściły i Iwga wypadła z wozu na pobocze.

Mgła przed oczami rozpłynęła się, Jakby po to, by Iwga mogła dojrzeć leżący nieopodal kamień; skręcając się z bólu, podniosła i rzuciła. Boczna szyba limuzyny pokryła się siecią setek pęknięć, przestała być przeźroczysta, przestała być szybą. Iwga poczuła szaloną radość, kamieni już więcej w pobliżu nie było, chwyciła garść żwiru:

- Czy... ja... ciebie... ruszałam? Coś ci zrobiłam? Jestem zbrodniarką? Złodziejką?

Przecież ja w życiu... I ty chcesz mi rozkazywać? Nazarowi... Czy ja jestem komuś coś winna?!

Na wąskiej drodze nie było żadnych innych samochodów, tylko po przebiegającej nieopodal szosie pełzła szara ciężarówka. Daleko od tego miejsca przemierzał pole samotny pies, a inkwizytor stał, jak się okazało, obok, oparty o karoserię i z góry na dół lustrował siedzącą Iwgę.

- Ja się ciebie nie boję. - Popatrzyła bez lęku w jego zmrużone oczy. - Ja się nikogo nie boję. Rozumiesz, gadzie?

Inkwizytor milczał.

Podniosła się z trudem - nie chciała przed nim... klęczeć...

- Ty... bydlaku. Ty... nic... a my byśmy mieli syna! Ja i Nazar! Teraz już po wszystkim, teraz cieszysz się? Że nie będziemy... że nie będziemy mieli... nigdy... co ja teraz... nigdy! A ty się ciesz. Bo ty jesteś... Kochałeś kiedykolwiek kogoś? Nie, bo ty nie potrafisz, masz duszę ogoloną na zero, na łyso...

Nagle wyraźnie zobaczyła poranek z plamami słońca leżącymi na podłodze, z niewyraźnym dzwonieniem naczyń, z brzęczeniem młynka do kawy, z zapachem mleka. Zjeżyła się, przeganiając widzenie; szczęki boleśnie zwarły się z nienawiści. Jakby gryzła niedojrzały, twardy agrest.

- A ja niczego przecież nie chciałam! Niczego szczególnego! Tylko, żeby mnie zostawiono w spokoju... żebym mogła po prostu żyć... miliony ludzi żyje spokojnie! Ale nie - jakieś bydlę uznało, że ja się nie liczę, że jestem robaczkiem... Że jestem żmiją... Tak?!

Wydawało jej się, że łzy w jej oczach zaraz się zagotują. Tak były gorące.

- Tylko żeby łapać. Dusić, męczyć... Zmuszać... Pająk przeklęty. Brudny oprawca, śmierdzący, i zdrajca!

Sama nie wiedziała, skąd się wziął ten ostatni epitet - pojawił się w natchnieniu. I w tej samej sekundzie zobaczyła, że twarz inkwizytora drgnęła. Przez chwilę, w uniesieniu zwycięstwa, uśmiechała się złośliwie:

- A, co - nie spodobało się?! Nie smakuję, co? Nie jestem słodziutka, prawda? Mięciutka?

Miała wrażenie, że przez ciemny wąski labirynt dociera do czegoś... czegoś, czym może go zranić naprawdę. Może nawet zabić.

- Oprawco i zdrajco. Jeszcze będziesz miał zapłacone! Za to... za to, żeś ją oddał!

Nie miała pojęcia, o czym i o kim mówi. Ale cel był blisko: inkwizytor zbladł. Och, jak zbladł - Iwga nawet nie myślała, że to możliwe...

- Tak! Nic nie zostało zapomniane, dlatego jesteś zwyrodniałym sadystą, dlatego jedyną twoją radością w życiu są tortury... tylko to ci zostało... Nawet tych bab... - Zachłysnęła się, ale ciągnęła: - Nawet tych bab, w tej swojej melinie... na tym seksodromie... Dręczyłeś je, prawda? Jak szczury? Bo inaczej nie odczuwasz przyjemności, prawda?!