Wyglądało, że trafiła w czuły punkt. Teraz chciała go dorwać, tak mocno tego chciała, że na języku nagle rodziły się słowa, jakich dotychczas w normalnym stanie nie wypowiedziałaby w życiu:
- Nie masz czym kochać! Ponieważ kocha się nie tym, co jest w spodniach... A sercem, a ty masz serce i duszą wygolone, wykastrowane! Dlatego przerzuciłeś się na katowanie kobiet... Bo... pamiętasz - było ci przyjemnie, kiedy ona umierała! Zrozumiałeś wtedy, jakie to przyjemne, kiedy...
Klaudiusz nie poruszył nawet brwią, tylko nagle jego źrenice się rozszerzyły i Iwga poczuła uderzenie. Ale takie, że pociemniało jej przed oczami, głos załamał się od krzyku, a na sweter bryznęła z nosa krew. Ciepła ciecz na wargach, na rękach...
Iwga bała się krwi. Na sam jej widok traciła przytomność, tym razem miękkie omdlenie było ratunkiem. Ocknęła się po minucie, leżąc twarzą ku ziemi; głowę miała jak piłkę futbolową, w którą kopią dziesiątki nóg obutych w piłkarskie kolki. W uszach dzwoni i krzyczą trybuny, i ryk, i oklaski...
Rozpłakała się. Nie litując się nad sobą - po prostu: nie mogąc wytrzymać całego tego bólu. I duszy, i ciała.
Potem przez ryk stadionu, istniejącego tylko w jej wyobraźni, przebił się hałas motocykla. Ucichł, stopniowo ustępując miejsca zatroskanemu głosowi:
- Proszę pana? Może pomóc?
Spokojny głos udziela odpowiedzi. Beznamiętny głos, wyraźnie wymawiający każde słowo. Ale Iwga nie może zrozumieć, o czym jest mowa.
- Trzeba ułożyć na plecach... Twarzą ku ziemi, to jeszcze gorzej...
Znowu spokojna odpowiedź... z ledwo wyczuwalną nutką rozdrażnienia. Czy może tak się jej tylko wydaje?
- Dobrze, proszę pana... życzę zdrowia...
Oddalający się hałas silnika. Trawa pod jej twarzą jest ciepła i czerwona - czy może to też jej się wydaje?
Jestem wiedźmą. Wiedźmy powinny być niedobre.
* * *
Klaudiusz odprowadził motocyklistę spojrzeniem. Odczekał, aż zielona kurtka, wypełniona jak pęcherz wiatrem, skryje się za zakrętem.
Poczekał jeszcze trochę - żeby ustało drżenie ciała. Nawet ręce się trzęsą, niech to licho... Nie utrzyma papierosa...
Zbyt dobrze o sobie myślał. Jak o człowieku z żelaznymi nerwami, ze stuprocentową obroną; a tu nie - przyszło przypadkowe dziewczę, paluszkiem dźgnęło - i stoi oto Klaudiusz Starż na poboczu, obok lekko pokiereszowanego samochodu, trzęsie się i pali...
Dobre sobie „przypadkowe dziewczę”. Dobre sobie przypadkowe widzenia! Ot tak sobie, od niechcenia, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, wywlokła z jego duszy największy, najcięższy balast... I zrobiła z niego broń. I to jaką!
Chociaż nie, wiedziała, co czyni. Po prostu chciała go dotknąć i - cóż - cel osiągnęła...
Przecież Klaudiusz widywał już zaciekłe wiedźmy, inicjowane, doświadczone, przygotowane na wszystko i usiłujące zrobić mu to samo, co ona. Wtedy śmiał się, odwracał i uderzał w nie ich własną bronią, w jednej chwili...
Nie wytrzymał i splunął. Strącił śliną połowę białych piórek samotnego dmuchawca, rozzłościł się i splunął drugi raz, ale tym razem nie trafił, i dmuchawiec został taki właśnie - do połowy łysy.
Trzeba przyznać, że nad podziw mężnie to zniosła. Klaudiusz uderzył, niemal nie powstrzymując się. Całkowicie utraciwszy nad sobą kontrolę. Dawno, och, jak dawno nikt nie zafundował mu takiego pstryczka w nos.
Nabrał ochoty wsiąść do wozu, podjechać do żółtego budynku i wezwać patrol; zamiast tego podszedł do leżącej Iwgi i usiadł obok niej.
Dobra obrona. Wspaniale zdrowie. Krew to betka. Po prostu krew z nosa i już przestała ciec. Zapiekła się na rudych włosach...
Nagle przypomniał sobie, jak w dzieciństwie wystawał godzinami przy stalowej kracie w zwierzyńcu, przy klatce z lisami. Jedyny lisek, urodzony w niewoli, brudne, przestraszone stworzenie, w które rzucano czym kto mógł i drażniono na okrągło - tenże lisek czekał na niego, wciśnięty pod drewnianą budę, a doczekawszy się, pełzł na brzuchu przez, całą klatkę i wyciągnięta przez pręty dłoń chwytała powietrze kilka centymetrów od ostrego cierpiętniczego pyska. Gdzie potem podział się ten lisek? Co odciągnęło Klaudiusza od smutnych wizyt w zwierzyńcu?
No, dość tych sentymentów. Jest Wielkim Inkwizytorem, który omal nie zabił młodej, niezaewiden-cjonowanej wiedźmy.
* * *
Woda w kanistrze była zaskakująco zimna. Aż skrzypiały zęby. To dobrze.
Iwga chwytała w dłonie jędrny, rozrzutny strumień; krople natychmiast zmoczyły jej sweter, ale to detal, sweter i tak do wyrzucenia. Tyle krwi... Co za ohydne lato, kiedy człowiek musi chodzić w swetrze. W ubiegłym roku o tej porze były takie upały.
Proste myśli o niczym były zwyczajną reakcją obronną. Iwga nie sprzeciwiała się - myślała o trawie i o dmuchawcach. O pogodzie, o spodziewanym deszczu, o prostym wzorze, znajdującym się na rogu jej własnej chusteczki do nosa. Kupionej w sklepie z galanterią dwa miesiące temu.
- Co cię boli?
Bolało, chyba, wszystko. Ale jakoś tak niechętnie, tępo. A przy każdym poruszeniu głową ciemniało przed oczami.
- Po co się pan ze mną bawi? Proszę mnie oddać do izolatorium i po sprawie...
- Odwróć się na plecy. Chusteczka na twarz.
Wybrała miejsce, gdzie nie było dmuchawców. Nie chciała niszczyć białych kul - raz się rozrzuci, z powrotem się nie poskłada.
- Bardzo bolało?
Nie do wytrzymania, pomyślała. Pokonawszy zawrót głowy, wzruszyła ramionami:
- Drobiazg... Tak sobie...
Ktoś uniósł jej głowę. Po sekundzie poczuła pod nią coś twardego i ciepłego. Czyjeś kolana, przy czym w pierwszym momencie zetknięcia jakby uderzył ją słaby prąd.
- Nie szarp się... Tak trzeba... Czy twoi rodzice żyją?
- Po co...
- Tak sobie. Po prostu.
- Mama. Nie pisałam do niej od pół roku.
- Nie kochasz jej?
- Kocham... Dlatego... myślałam, że jak się urządzę... wtedy napiszę, żeby było czym ucieszyć...
- Może jest chora? Może potrzebuje pomocy? Skoro nie pisałaś, to skąd wiesz, czy żyje i w jakim zdrowiu przebywa?
Iwga milczała. Z trudem uniosła powieki; niebo było puste. Bezchmurnie i bezptasio.
- Brat mi powiedział... no, to jest w sumie dobry chłop, niezawodny. Starszy brat. Młodszy to urwis... Starszy powiedział: jedź. Jeśli się ujawnisz, to i tobie będzie źle i nam niedobrze. Wiedźmy są samotne, bez rodu, wszystkie?
- Nie wszystkie. Ale większość.
- Sześćdziesiąt dwa procent?
Obok przejechał samochód. Nieco zwolnił, ale nie zatrzymał się.
- Nazar nie... nigdy się ze mną nie ożeni. Nie może ożenić się z wiedźmą. To normalne. Pan też by przecież nie mógł.
Inkwizytor uśmiechnął się słabo:
- Ja... Ja. Ja bym mógł. Chyba.
Ze zdziwienia aż się nieco podniosła. Słabość od razu uderzyła - Iwga opadła z powrotem, przeczekując zawrót głowy.
- Powiedz, Iwgo. Pamiętasz, co mi mówiłaś?
- Przepraszam - wykrztusiła z trudem.
- Przeprosiny nie zostały przyjęte. Pamiętasz? Mogłabyś powtórzyć?
Milczała.
- Nie. Ja... zapomniałam.
- A skąd się te słowa wzięły, pamiętasz?
- Nie wiem...
Od dłuższej chwili krew już nie płynęła, teraz popłynęła znowu. Iwga przycisnęła do twarzy mokrą chusteczkę.
(DIUNKA. KWIECIEŃ)
Rano Klaw przeprosił Julka Miteca. Ten, ucieszony ze zgody, cały dzień trajkotał jak świerszcz i nieustannie starał się sprawić Klawowi jakąś drobną przyjemność.