Klaw nie pojechał do miasta. Uczciwie odbębnił zajęcia, wrócił do pokoju, położył się na łóżku, nie zdejmując koca i mocno zacisnął powieki.
Wczoraj cudem uniknął śmierci. Śmierci głupiej, strasznej i najprawdopodobniej dość męczeńskiej; jego wyobraźnia serwowała mu sporo szczegółów, skórą wyczuwał słabe echa tego bólu, który czekałby go, przyszykowany przez zbieg okoliczności. Dość głupi i dziwny ten zbieg, trzeba przyznać.
„Niawy, z reguły, kontaktują się z ludźmi po to, by ich zabić. Zrównać, że tak powiem, szansę...”
Zrównać szansę. Wiecznie mokre włosy Diunki... Ciekawe, pamięta, jak spotkała śmierć... w wodzie? Co przy tym czuła? Jak bolały, pękały płuca? Jak zwijało się w niegasnących spazmach ciało? Jak chciała krzyczeć, ale język zapadł się w gardło?
I on też jakby umarł w wodzie. Inną śmiercią, ale...
Dobrana para. Diunka w stroju kąpielowym, z przeźroczystymi kropelkami, spływającymi z ramion... I on, nagi, w strzępach spływającej po ciele piany. Para, że hej!
Zacisnął zęby. Cugajstrzy łżą. Każdy kat szuka dla siebie usprawiedliwienia - że niby skazany był zadziwiająco obrzydliwą istotą... Niawki - to nie ludzie... Czyli Diunka nie jest człowiekiem?!
Rozpłakał się z bólu ogarniającej go skruchy.
* * *
Skrucha dodała mu sił. O świcie następnego dnia całował szybko rozgrzewające się usta Diunki, a poczucie winy było tak mocne, że nawet nie musiał, jak zwykle, pokonywać bariery pierwszego dotknięcia. Diunka była żywa, Diunka patrzyła z miłością i strachem, Klaw powiedział, że dziś spełni każde jej życzenie. Że chce jej sprawić przyjemność.
Diunka zamrugała. Klaw poczuł spazm w gardle - od tak długiego czasu pamiętał to jej mruganie... Oznaka zmieszania, zdziwienia, zakłopotania; klap-kłap, zmiatamy kurz z rzęs. Tylko kompletny idiota może po czymś takim uwierzyć, że „to nie są ludzie. Pusta powłoka...”
Klaw zacisnął szczęki. Z nienawiści do cugajstrów.
- Chcę... - z zakłopotaniem zaczęła Diunka. - Ja... bym chciała na powietrze. Do lasu... wiosna przecież...
Klaw przygryzł wargę. Miasto i podmiejskie okolice pełne są niebezpieczeństw, ale biedna dziewczyna
siedzi ciągle w czterech wypłowiałych ścianach. Jakże jej tu duszno i jak samotna się czuje...
- Chodźmy - powiedział szeptem. - Przespacerujemy się...
Dwie godziny marszu zmęczyły go bardziej niż całodniowy egzamin. Trzy razy przesiadali się z samochodu do samochodu, a ich trasa na mapie wykreśliłaby wymyślną krzywą - ale w zamian nie spotkali ani jednego posterunku inspekcji drogowej, ani posterunku kontroli policyjnej.
Patrol cugajstrów widzieli tylko raz, z daleka. Klaw znieruchomiał, a potem cofnął, czując jednocześnie, jak lodowacieje, zaciska się wilgotna dłoń Diunki; przez kilka długich sekund światła na skrzyżowaniu zwlekały, spoglądając na ulicę jednym żółtym okiem, potem zlitowały się i zapaliły zielone, a praworządny kierowca ruszył, oddalając się od patrolu, a ten, z kolei, skręcił w przeciwnym kierunku...
Za granicami miasta rządziła wiosna.
Wysiedli z wozu w połowie drogi między dwoma kampingami - i od razu weszli do lasu. Diunka szła z wysoko uniesioną głową, przyginając połami długiego płaszcza pierwsze zielone źdźbła trawy, a jej kraciasta czapka celowała daszkiem w niebo. Klaw maszerował obok, odrobinę za nią i walczył z ochotą na papierosa.
Dwa czy trzy razy spotykali innych spacerowiczów - takie same parki, jednocześnie życzliwe i strachliwe. Diunka uśmiechała się i machała do nich ręką. Klaw obracał w kieszeni paczkę papierosów i czuł, jak zimny ciężar, zasiedlający duszę po spotkaniu z cugajstrami, powoli rozpływa się i znika. Nikt nie odbierze mu Diunki. Ani siłą, ani kłamstwem. I już.
Potem siedzieli przy malutkim ognisku, wolno dokładając doń jodłowe gałązki i patrzyli na siebie poprzez drżące powietrze. Klaw miał wrażenie, że twarz Diunki tańczy. Ciemne pasma na czole, wilgotne oczy, wargi...
Potem te wargi okazały się słone w smaku. I wcale nie zimne. A język szorstki jak u kociaka. Skóra nie pachniała wodą, a wiosennym dymem jodłowego ogniska.
Oddychał szybko, powstrzymując napływające do oczu... łzy, czy jak? Nie pamięta przecież, by płakał. Nad grobem Diunki, może... Jak to dawno temu było. I dopiero teraz przecież uwierzył tak naprawdę, że wróciła. Dopiero teraz - tak do końca i całkowicie. Objąć...
Potem jakoś raptownie zaczęło zmierzchać. Wiosna to jednak nie lato.
- Diunuś, a tam chyba pociąg jedzie... Słyszysz?
Stukot kół słychać było bardzo wyraźnie. Nieopodal przez mroczny już las wlokło się wiele ton żelastwa.
- Chodźmy tam - poprosiła cicho Diunka. To były jej pierwsze od kilku szczęśliwych godzin słowa, pewnie już zmarzła i chce do domu...
Robaczek zdrowego rozsądku drasnął Klawa ostrą łuską: ona nie czuje zimna. Zwykła dziewczyna zmarzłaby, ale nie Diunka...
Precz, rozkazał robaczkowi. Zdjął kurtką, narzucił na ramiona Diunki i przechwycił jej wdzięczne spojrzenie. Od razu poczuł w duszy ciepło - zmarzła, dziewczyna... Zmarzła, bidula...
Jakiś czas szli na chybił trafił. Zmierzch zgęstniał, zrobiło się wilgotno, od ziemi wolno podnosiła się mgła, potem znowu rozległ się stukot kół, bliżej, nieco z lewej. Klaw przyspieszył. Diunka potknęła się.
- Nie jesteś zmęczona? Bo jeśli tak, to mogę cię wziąć na plecy, jak plecaczek... To jak?
- Nie-e...
- Jak chcesz...
Po dziesięciu minutach pojawiły się odległe, owinięte w mgłę ogienki.
To nie była stacja, ani nawet przystanek - raczej rozjazd. Cztery... nie, sześć par zwilżonych mgłą szyn, masywna zwrotnica, niemal niewidoczna w mgle budowla - ni to barak, ni to warsztat. Oddzielnie domek dróżnika, kilka razy zaszczekał zachrypnięty pies.
W dzieciństwie Klaw bał się kolei. Zbyt mocno wybujała fantazja nie pozwalała mu spokojnie patrzeć na wielotonowe koła, grzmiące na złączeniach szyn - od razu podsuwała pod nie ręce i nogi, a czasem nawet głowy.
- Tu nawet elektryczka się nie zatrzymuje - powiedział z żalem. - Chodźmy, Diuneczko, rozpytam, jak się stąd wydostać...
- A może zostańmy tu? - powiedziała Diunka szeptem.
Klaw nie usłyszał dobrze co powiedziała:
- Co?
- Do rana - mętne światło latarń odbiło się w rozbłysłych na chwilę oczach. - Do świtu...
- No - wzruszył zakłopotany ramionami. - Może tak się stanie, jak nie będziemy mieli wyjścia... Ale przecież w nocy jest zimno?
- Nie - powiedziała Diunka.
W jej głosie rozbrzmiewała taka pewność, że Klaw zmieszał się.
W domku dróżnika nie było nikogo, pies ponuro warczał na łańcuchu, a do drzwi ktoś przyszpilił kartkę: „Jarusz, poszłem do dziewiontej, zanieś hłopakom do garaży”. Klaw stał i stukał chwilę, potem machnął ręką i poprawił sobie humor myślą, że skoro niedaleko są garaże z „hłopakami”, to i samochód się znajdzie.
- Diunka?..
Gdzieś daleko zrodził się grzmiący hałas, na razie jeszcze niewyraźny, ale zbliżający się. Pociąg.
Klaw rozejrzał się. Ciemność i mgła zgęstniały niemal jednocześnie, jakby się umówiły i Klaw nie widział już małego peronu, obok którego, zgodnie z umową czekała Diunka. Białe latarnie nie świeciły i świeciły się, zadowolone z siebie i kompletnie bezużyteczne. Jak bielma, pomyślał Klaw i zrobiło mu się nieprzyjemnie.
Niejasny hałas przeszedł w drobny werbel z kół, ciężkie brzęczenie szarpiących się złączy i buforów. Klaw poczuł, jak drżą szyny pod nogami i odruchowo zapytał siebie, po jakim torze jedzie pociąg.