Stukot kół stał się grzmotem. Mgła śmierdziała żelazem i spalenizną; Klaw natknął się piersią na coś zimnego i kamiennego, ze zdziwieniem rozpoznał w tym czymś peron. Nie taki znów niski, jak się wydawało.
Oburzonym światłem uderzyły trzy rozjarzone ślepia, przebiły kurtynę mgły, ujawniły, że wije się strugami jak kisiel. Hardy ryk omal nie rozerwał Klawowi uszu; jednym susem wskoczył na peron i odskoczył od jego krawędzi.
Pociąg pędził, nie zamierzając zwalniać z powodu takiego maleństwa jak rozjazd, pewnie był to bardzo ważny, pewny siebie pociąg. Pewnie maszynista dowiedział się drogą radiową, że droga jest otwarta i wolna, że dróżnik poszedł do „chłopaków” do garaży, a zakochana parka, pętająca się we mgle po nocnych torach, w ogóle się nie liczy...
Klaw drgnął:
- Diunka!
Jego głos niemal utonął w huku.
To był pociąg pasażerski, dalekobieżny, nad głową Klawa przemykały oświetlone okna, blade plamy światła rozmazywały się po drżącym peronie, po zardzewiałym płocie, po trawie i krzewach, a w pewnej odległości stała, podstawiwszy mglistym plamom twarz, nieruchoma kobieca postać.
- Diunka...
Huk ustał. Klaw odruchowo dotknął rękami uszu; stukot kół oddalał się nienaturalnie szybko, jakby tonął w wacie.
- Hej?
Diunka stała nieopodal. Widział tylko gorączką błyszczące oczy.
- Idziemy, Klaw... Złaź, idziemy...
Zeskoczył, niemal skręcając sobie stopę. Usiłował złapać ją za rękę - ale schwytał pustkę.
- No chodź...
Gdzieś daleko ryknęła lokomotywa i Klaw poczuł - czy może mu się wydawało? - jak zadrżały, zawibrowały niewidzialne w ciemności szyny.
Wydawało mu się, że z jej oczu bije więcej światła niż z latarń, tonących we mgle. Zrobił krok w kierunku tego światła jak zauroczony; w głosie Diunki słychać było wyraźne zniecierpliwienie:
- Chodźmy...
Posłusznie ruszył za nią, przeskakując i przekraczając zaskakująco wysokie podkłady, starając się nie stanąć na śliskich, jak lodowe żebra, paskach szyn. Odgłos pociągu nie zbliżał się - ale i nie oddalał również, mętne światełko, majaczące przed nimi, z cichym zgrzytem zmieniło miejsce: automatyczna zwrotnica zmieniła kierunek drogi.
Klaw nie widział Diunki. Wyczuwał jej obecność - tuż przed sobą.
Potem Diunka odwróciła się, jej oczy jakimś cudem były widoczne w ciemnościach.
- Klaw... ja... ciebie...
- Ja też - powiedział szybko. - Kocham cię, Diuneczko... Poczekaj!
Trzy białe ślepia, nieco oślepione przez mgłę wynurzyły się znikąd, i znikąd zwalił się potworny huk. I niemal razem z nimi - ryk, od którego wszystkie wnętrzności Klawa zwinęły się w jeden ciasny węzeł.
Zbyt dużo czasu minęło mu na rozmyślaniach, gdzie się rzucić, w prawo czy w lewo. Lokomotywa miała ogromną jak wieża, ciemnoczerwoną mordę z dwoma fosforyzującymi paskami, szerokim i wąskim. Klaw zobaczył na środku żelaznego pyska okrągły emblemat fabryki maszyn. Krata wysuwała się do przodu jak metalowa broda, oto wali się ludzkie ciało, pęd wciąga je pod kratę. Pod grzmiący, kruszący kości, mielący ciało brzuch...
Mgła. Nie widać gwiazd.
Leżał na brzuchu, obiema rękami wczepiony w kępkę ubiegłorocznej trawy, a obok niego, może dziesięć centymetrów od niego, żelazo waliło o żelazo. Tak, że drżała ziemia, wraz z leżącym na niej człowiekiem.
Zdążył zeskoczyć ze szlaku swojego losu. O ile to właśnie los pojawił się w postaci ciężkiego towarowego, który potrafi skradać się niezauważalnie.
* * *
Niemłoda kobieta w lekarskim kitlu, ze zwyczajną, nie zapadającą w pamięć twarzą długo przenosiła wzrok z rozbitej szyby auta na opuchniętą twarz Iwgi. I znowu na wybite szkło.
- Czy potrzebna jest pomoc? Mieliście wypadek?
- Pani Sat, jesteśmy pani bardzo wdzięczni. Dziewczyna czuje się już lepiej; proszę dopilnować, by strażnik przy bramie sprawdzał dokumenty u wjeżdżających tu osób.
- Ale, patronie, on pana poznał...
- Proszę mu wyjaśnić, że powinien żądać przepustki od wszystkich. Absolutnie i bez wyjątku; ja teraz zejdę na dół, dziewczyna pójdzie ze mną i będzie nam potrzebny przewodnik z kluczami.
- Mogę sama...
- Jeśli nie sprawi to pani kłopotu.
Czekali jakieś trzy minuty, póki kobieta wyjmowała z sejfu brzęczącą wiązkę kluczy, a potem z wysokiej szafy - dwa białe fartuchy. Nakrochmalona tkanina pachniała środkami dezynfekującymi. Iwga zacisnęła zęby, podwijając za długie rękawy.
W korytarzu zapach stał się jeszcze silniejszy, Iwga od dziecka nie znosiła woni ośrodków medycznych. Rozsiane światło białych jarzeniówek, donice z nienaturalnie soczystą zielenią i do błysku wymyte linoleum.
- To jest szpital?
- Tak. Potem ci wyjaśnię, co to jest.
Głowę wypełnił nowy atak bólu. Iwga nie wytrzymała, podniosła rękę do skroni. Za korytarzem były schody, prowadzące w dół; dwaj młodzi chłopcy w fartuchach, trzeszczących na mocnych ramionach - ich postawy były jednocześnie ostrzegawcze i zrelaksowane. Na widok kobiety z kluczami obaj wyprostowali się, widząc inkwizytora - stanęli na baczność.
- Tu są strome schody, weź mnie pod rękę.
Iwga posłusznie chwyciła go za łokieć; pierwszy moment dotknięcia znowu zaowocował lekkim uderzeniem, słabe elektryczne wylądowanie. Nie nieprzyjemne. Nawet jakieś uspokajające...
Kobieta otworzyła drzwi. Potem jeszcze jedne i po chwili jeszcze jedne. Za dużo tych zamków. Podejrzanie dużo. Za bardzo błyszczą niklowane klamki. Zieleń w wazonach pachnie środkami dezynfekującymi.
Korytarz był krótki i głuchy, kończył się ścianą. Po prawej i po lewej były drzwi, których Iwga już nie liczyła. W każdych drzwiach było zamknięte okienko, mocno przypominało to więzienie. Iwga drgnęła.
Kobieta uchyliła zasłonkę na drzwiach. Zajrzała, popatrzyła pytająco na inkwizytora. Ten skinął głową:
- Proszę otworzyć.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Jakby nie były ciężkimi pancernymi drzwiami, a drzwiami, powiedzmy, do sypialni. Dobrze naoliwione zawiasy i zamki...
- Iwgo, podejdź tu.
- Nie chcę.
- Popatrz. Powinnaś.
Poczuła ręce na swoich ramionach, została ustawiona przed progiem. Woń środków dezynfekujących była tu jeszcze silniejsza, ale to powietrze miało również inny, niedobry posmak. Stęchłe powietrze, jak w pokoju ciężko chorej osoby.
Pokój wydał się Iwdze duży, jak sala balowa i tak samo pusty. Poza pięcioma... nie, sześcioma łóżkami, stojącymi wzdłuż ściany. Pod szarymi kocami - zarysy skręconych ciał. Wygolone głowy na białych poduszkach, jedno łóżko puste, zieje pasiastym materacem.
- Możemy wejść.
Wcale tego nie chcąc, Iwga martwym chwytem wczepiła się w łokieć towarzysza:
- Kto... to?
- Popatrz.
Pięć kobiet leżało w jednakowej pozycji - podciągnąwszy kolana do brzucha. Cała piątka miała szeroko otwarte, mętne, bezmyślne oczy. Żadna z nich nie zareagowała jakkolwiek na gości - nijak. Na rozchylonych wargach połyskiwała ślina.
- Nie bój się, Iwgo.
- Mogę stąd odejść?
- Tak. Chodźmy.
Przewodniczka oczekiwała na nich w korytarzu. Inkwizytor skinął:
- No tu i tu wchodzić nie będziemy... Tam jest to samo. A tu, pani Sat, proszę otworzyć. Iwgo, chcę cię poznać z...
Pokój był znacznie mniejszy niż poprzedni; w fotelu, przypominającym dentystyczny, siedziała kobieta z ogoloną głową; miała otwarte szeroko oczy i nieobecną, jaką rozmytą twarz. W pierwszej chwili Iwga miała wrażenie, że spojrzenie kobiety utkwione jest we wchodzących, w rzeczywistości kobieta nie miała w ogóle spojrzenia. Błękitne, w odcieniu nieba, oczy przypominały szlifowane szkiełka, na szczupłych ramionach wisiała bezkształtna ciemna sukienka. Ogoloną głowę przykrywała czarna czapeczka.