- Nie miałem pojęcia, że istnieje taka gra.
- Istnieje... Popularna zwłaszcza wieczorami. Kiedy w sypialni jest pięć dziewczyn i mają ochotę poplotkować przed snem. Albo kiedy wszyscy trochę sobie wypiją...
Inkwizytor pochylił głowę; siedział teraz bokiem do niej, na podświetlonym cyferblacie ściennego zegara Iwga widziała połowę jego twarzy. Z opuszczonym kącikiem ust.
Właściwie, po co mu ona to wszystko opowiada? Dlaczego go to interesuje?
Zawodowa ciekawość. Ileż takich spowiedzi przypada na jeden jego niełatwy roboczy dzień...
Z jakiegoś powodu przypomniała sobie ogromne łoże w tamtym jego mieszkanku, pole bitewne, pokryte śniegiem czystej pościeli.
- A pan tak przez cały czas żyje...
Pytanie wyskoczyło samo, wypowiedziane do połowy - uświadomiła sobie Iwga - nie da się wcisnąć z powrotem. Słowa to nie makaron, do ust nie włażą.
Pauza przeciągnęła się. Iwga przełknęła ślinę.
- No? Jak, mianowicie, żyję?
Westchnęła jak skazaniec.
- Przez cały czas pan tak żyje? Słyszałam, że inkwizytorom nie wolno się żenić.
Oczekiwała każdej reakcji: kpiny, obojętności, paskudnej ironii. Ale inkwizytor tylko odwrócił głowę i Iwga wymamrotała przeprosiny:
- Ja... przesadziłam. Przepraszam...
Klaudiusz uśmiechnął się. Może rozśmieszył go jej strach.
- To nie było wcale jakieś szczególne pytanie.
(DIUNKA. MAJ)
Krata oddzielająca dom od strychu nie miała kłódki.
W całkowitej ciszy przeszli obok betonowego pudła, w którym warczały i hurkotały dwa silniki słabych wind, przeszli obok niskich drzwi z dużą gospodarczą kłódką, weszli po starannie pomalowanej drabinie i wynurzyli się w wilgoci wiosennego wieczoru. Dwadzieścia pięć pięter nie przybliżyły ich do gwiazd - a zresztą, było tych gwiazd coś ze dwie czy trzy; po ciemnym niebie pełzły, stale zmieniając kontury, postrzępione farfocle szarych obłoków.
Kiedyś był tu barek. Teraz został po nim tylko żelazny szkielet plażowego „grzybka”, porzucony, bo niepotrzebny, pokrywający się w milczeniu rdzą; stare poręcze też korodowały, dlatego Klaw nie opierał się o nie.
Tu niepotrzebne było światło. Cała fasada domu naprzeciwko zalana była pstrą migocącą reklamą, twarz Diunki, widoczna w najmniejszych szczegółach, wydawała się być albo pomarańczowo-żółta, albo bzowa, albo zielona jak trawa. Klaw wiedział, że sam nie wygląda lepiej.
Diunka uśmiechnęła się samymi kącikami ust.
- Cyrk...
Klaw zadygotał. Nie bał się wysokości, ale wiatr wydał mu się nieoczekiwanie zimnym.
- Klaw... tak cię... kocham.
Nie wiadomo dlaczego drgnął. Położył zimne ręce na jej ramionach:
- Diuneczko...
- Klaw...
- Diuneczko... - Szybko oblizał wargi. - A co by się stało, jakbym umarł? Co ty byś zrobiła? Gdybym nagle...
Jej wzrok zmienił się. Chyba zagościł w nim strach.
- Wybacz - powiedział szybko. - Ja...
- Nie bój się - powiedziała szeptem, kolejna eksplozja reklamowych świateł zabarwiła jej twarz na kolor miedzi, wściekle opalony, jak u Indianina. - Ty... nie... umrzesz... Nie bój się...
Reklamowe światła mrugnęły i zmieniły się; teraz dach zalewał ciemnoniebieski kolor. Twarz dziewczyny z błagalnie otwartymi ustami stała się matowa jak... Jak ta płaskorzeźba na ciemnym kamieniu na grobie. Klaw cofnął się, ale ręce Diunki już owinęły się wokół jego szyi, usiłując go powstrzymać.
- Klaw... nie... opuszczaj... mnie...
Ręce puściły. Diunka cofnęła się i w nowym bezdźwięcznym wybuchu świateł Klaw zobaczył, jak zwilgotniały jej rzęsy.
I chlasnęła go ostra litość.
- Ja cię nie porzucę... nigdy... dlaczego...
Diunka cofnęła się jeszcze trochę. Z jej oczu niemal jednocześnie wypłynęły dwie ciężkie krople, ledwo widocznie kiwnęła głową. Jakby mówiła: nic...
- Nie wierzysz mi?
Diunka cofnęła się jeszcze bardziej.
Co za idiota ze mnie, pomyślał Klaw. Wszystkie te lęki i te wahania... Przecież ona rozumie. Jakże musi być jej ciężko - za każdym razem czekać na mnie i za każdym razem bać się, że to koniec, że już nie przyjdę, że się wystraszyłem, wyrzekłem?
- Diuneczko, przysięgam ci na wszystko, co mam. Przysięgam na życie...
Wydawało mu się, że dziewczyna odpływa od niego, jak we śnie. Że wyciągnięte ręce nigdy jej nie dotkną, chwycą tylko pustkę...
Westchnął z ulgą, dotknąwszy wreszcie opuszczonych, podrygujących ramion. Przyciągnął ją do siebie, zrobił krok do przodu, by objąć i uspokoić:
- Ja nigdy...
Diunka uchyliła się leciutko. Odrobinę przesunęła się w bok. Niemal niewidoczny ruch...
Pod jego stopami płynęła, wypływając na chodniki, mrugając światłami i wymieniając klaksony, nocna ulica. Stado samochodów, ludzkie postacie przed wystawami, malutkie jak mrówki na piasku.
Powietrze zrobiło się gęste i nie przestało wpływać do jego spazmatycznie otwartych ust. Między nim i pustką nie było nic. Nie było pośredników. Sam na sam...
Ulica zlała się przed oczami w pstrą taśmę. A dach wolno, jakby niechcący, pochylił się. Chcąc zrzucić człowieka - jak precelek, przyczepiony do skraju blachy precelek.
Zobaczył siatkę przewodów, których nie widział wcześniej. Równy szereg porcelanowych izolatorów, pięciolinia z czarnych napiętych nici... Zobaczył papierek z cukierka, wdeptany w asfalt tuż obok wymyślnego w kształcie kubła. Nie można zobaczyć papierka z takiej wysokości, kiedy zlewają się przed
oczami twarze ludzi i kolorowe pudełka samochodów - ale Klaw zobaczył.
Dach pochylił się mocniej; nie da się przytrzymać powietrza. Wsysająca pustka. Oślizły lej nieuniknionego upadku. Kiwnął się do przodu. Jeszcze pół kroczku. Pod stopami już chyba nic nie ma... Nie ma oparcia, a nie da się przytrzymać powietrza. Ziemia przyciąga...
Zauroczony, pokorny, nie mogący stawić oporu pustce Klaw balansował na skraju dachu; ściany domów zwierały się jak studnia, a na jej dnie płynęła ulica. Morze świateł...
I wtedy bezdźwięcznie rozwrzeszczał się wewnętrzny ochroniarz. Niewidoczny, trwale wpakowany w mózg, przez ostatni tydzień dwukrotnie ratujący Klawowi życie. Ośrodek ochronny, budzący sparaliżowaną wolę. Ostry i zły instynkt samozachowawczy.
Nie!..
Skraj dachu, który stał się granią, drgnął pod stopami. Klaw kiwnął się.
Zamiast ulicy mignęła przed oczami ściana domu z naprzeciwka, ściana oklejona reklamami...
Odrzucił siebie od krawędzi. Odrzucił od wyłomu w zardzewiałej barierce.
... i od razu zobaczył niebo. Trzy mętne gwiazdy w lukach między obłokami. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że leży na dole, na asfalcie, patrzy w niebo krystalizującymi się oczami, a dookoła, ubrudzeni jego krwią, wrzeszczą! Odskakują przechodnie...
Ale leżał na dachu. Bliższego do gwiazd o dwadzieścia pięć pięter. A nad nim pochylała się jedna-jedyna twarz, a światło reklamy nadawało jej trupio-zieloną barwę.
W wilgotnych oczach zamarł niezrozumiały, ale całkiem wyraźny, odstraszający wyraz.
* * *
A przecież nawet mu do głowy nie przyszło, że tak wygląda w jej oczach. Stary wyrachowany piernik, starannie oddzielający siebie-zimnego-urzędasa od samego siebie, ale chutliwego-bydlaka-w-stercie-sterylnych-prześcieradeł. Dobrze przynajmniej, że takie życie uważa za nienormalne; Fedora, na przykład, uważała taki stan rzeczy za najzupełniej naturalny. Wolny, bogaty, władczy - ma prawo.
Westchnął, odganiając ostrą ochotę na papierosa. Ciekawe, że lisica Iwga tak szczerze ceni spokojnie rodzinne życie; takie marzenia nie są normą u wiedźm. Z reguły...