Zezem popatrzył na kartkę, znajdującą się w odsuniętej nieco szufladzie stołu. Ostatnie dane z okręgów - otrzymane, nawiasem mówiąc, nie wprost od kuratorów, a po cichu, od szpiegów. Najspokojniejszy okręg... patrzcie go, Altica. Jeszcze wczoraj najlepszym był Egre. A najgorszy...
Dotknął skroni. Fedora patrzyła, a on nie odpowiadał na jej spojrzenie.
Najgorszy okręg - Odnica. I sytuacja się pogarsza. Do tego stopnia, że namiestnik Odnicy posłał do kuratora Mawina oficjalne żądanie wyjaśnienia.
Anton, kurator Egre, skończył. Stał chwilę, po kolei obrzucając spojrzeniem obecnych, potem usiadł, właściwie - opadł na krzesło. Z właściwą sobie niedbałością, przejawiającą się w ruchach, ubraniu, ale nie w działaniu. Na Antonie Klaudiusz na pewno mógł polegać...
Tomasz, urażony słowami Antona, uśmiechał się zgryźliwie wielkimi miękkimi ustami. Łaknął rewanżu i - jak się wydawało Klaudiuszowi - denerwował się. Zbyt wiele postawił na tę kartę; Tomasz mógł zlecieć ze stołka, w nerwowej i hałaśliwiej atmosferze, bo się akurat nawinął...
Wszyscy patrzyli na Tanasa, kuratora z Ridny. Pierwsze pół godziny minęły, nadszedł czas na ważkie słowa.
Tanas milczał. Oba kąciki jego wąskich ust były opuszczone - jeden mocniej, drugi - mniej. Wszyscy czekali, Tanas milczał.
Czymże my się zajmujemy, pomyślał z nieco spóźnionym obrzydzeniem Klaudiusz. Akrobatyczna etiuda z udziałem wysokiego fotela. Ktoś kogoś podsadza, ktoś kogoś podsiada. Ty się wpakujesz na fotel, a ja będę stał przy prawym podłokietniku, a on przy lewym; potem z jego pomocą zepchnę cię, i jego zepchnę też, a przy podłokietniku będzie stał ktoś kompletnie inny...
Otworzył już usta, chcąc ogłosić przerwę i zobaczył, że kurator Bernstu, powolny, wiecznie pogrążony w sobie, obojętny i blady, wstaje ze swojego miejsca.
Wiedźmy przezwały Wykoła, kuratora okręgu Bernst, „żelazną żmiją”. Był nieruchawy i nieodwracalny. Żelazny potwór, brzęczący złączami, w końcu zawsze dogoni najbardziej zwinną kurę. I zgniecie bez litości - mimochodem...
Klaudiusz nie lubił Wykoła. Właśnie za tę obojętność. Klaudiusz nie rozumiał, jak inkwizytor może być obojętnym.
- Szanowni państwo... - Właśnie takim, pozbawionym emocji głosem, Wykoł rozmawia ze swoimi wiedźmami. - Otrzymawszy rozporządzenie Wielkiego Inkwizytora o nadzwyczajnych środkach w stosunku do wszystkich kategorii wiedźm, a szczególnie usiłując zrealizować je i wcielić w życie... byłem rozdrażniony nie mniej, niż kolega Tomasz.
Wykoł zamilkł. Taka, zapewne, pauza zlewa potem najbardziej upartą wiedźmę.
- Szanowni państwo... Jestem teraz zmuszony przyznać, że środki nakazane przez Wielkiego Inkwizytora są niewystarczające. Stoimy na skraju przepaści, drodzy państwo... i usiłujemy patrzeć w bok.
W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, nieprzyzwoicie głośno rozbrzmiało długie westchnienie.
Nikt nie odwrócił głowy od razu. Wszyscy wolno policzyli w duchu, jedni do pięciu, a co poniektórzy nawet do siedmiu - i dopiero wtedy pozwolili sobie zerknąć na Fedorę Ptach, drugiego kuratora Odnicy, byłą - wszyscy to wiedzieli - kochankę Klaudiusza Starża.
Tylko Klaudiusz nie poruszył się. Nie odwrócił spojrzenia od górnego guzika na marynarce kuratora Wykoła.
Wykoł odczekał minutę. Jego głos nie zmienił się ani na jotę, kiedy, zmierzywszy spojrzeniem milczących zebranych, zaczął mówić dalej, wyraźnie odmierzając słowa:
- Zmiany w zachowaniu wiedźm nie dają się wytłumaczyć ani złą pogodą, ani ciężkimi czasami, ani czyimiś błędami; mam nadzieję, że Wielki Inkwizytor jest najbardziej przewidującym z nas. Że ma swoje własne przemyślenia na ten temat...
Dopiero wtedy Klaudiusz popatrzył wreszcie na Fedorę. Była już opanowana. Wyraźnie przytyła przez te dwa tygodnie, jakie się nie widzieli; podobno niektóre kobiety reagują na problemy wzmożonym apetytem...
Do twarzy jej było z dodatkowymi kilogramami. Wygładziły się niektóre kanciaste i ostre rysy twarzy, zaokrągliły ramiona, chyba nawet powiększyły piersi...
O czym on myśli?! Czy są to wspaniałe „własne przemyślenia”, którymi zamierza podzielić się z kolegami?!
W pięknych oczach Fedory, nie na ich powierzchni, a gdzieś bardzo głęboko, widniała bardzo nieładna panika.
„Przecież wszystko rozumiesz? Co się dzieje? Powstrzymasz to, prawda?”
- Będziecie się śmiali - powiedział powszednim głosem Klaudiusz. - Ale jesteśmy świadkami, jak mi się wydaje, nadejścia królowej matki wiedźm.
* * *
W komórce pachniało sianem i ziemią. Wilgotnym drewnem.
Dach komórki przypominał dno starego gara, ziejąc dziurami i szczelinami; przez dziury wpadały ostre promyki światła. Światło księżyca...
Nie, to nie dach. To niebo; igły promieni na nim - gwiazdy.
Iwga biegła z uniesioną twarzą, nie patrząc na drogę - ale nie potknęła się ani razu, jakby nogi same ją niosły.
Igły promieni na czarnym niebie. Cienka igła w jej własnej ręce.
Korowód jarzących się plam. Zmierzchanie.
Ludzie, srebrzyste cienie, przyszpilone do nieba - za serce. Szybują, nie przejmując się srebrnym gwoździkiem w piersi, a jak się mrugnie, by pozbyć się łez - nie ma ludzi, tylko gwiazdy. Mrugnie się jeszcze raz - oto są... Cienie nanizane na białe igły. Biało-błękitne, biało-różowe, zielonkawe...
Ładne.
Iwga roześmiała się; długa krawiecka igła w jej ręku zadrżała.
Przystojny mężczyzna z miękkimi białymi włosami, nieznajomy, ale wywołujący tępą nienawiść. Zapach nienawiści. Zapach żelaza.
Ostra gwiazda pośród innych gwiazd...
Iwga wyciąga ręce. Widzi, jak czubek igły i ostra gwiazda - stykają się...
Iwga kłuje. Igła do połowy wchodzi w nią i wysuwa się z powrotem. Zardzewiała.
Gwiazda blednie...
Podmuch wiatru. Zapach roztopionej parafiny, świece, olejek kamforowy, blada nieznajoma twarz. Iwga śmieje się, ciskając zardzewiałą igłę do studni.
Białe oko księżyca, spoglądającego z odległego podziemnego talerzyka. Księżyc na dnie studni, zardzewiała igła - paproch w niezadowolonym oku księżyca.
Iwga czuje się lekko. Tak lekko, jak jeszcze nigdy dotąd: ziemia pędzi w dole. Iwga chwyta wiatr ustami, a to powietrze, już nawet w jej płucach, nie przestaje być wiatrem. Zimnym i dzikim.
Ziemia jest kryształowa. Iwga widzi, jak błękitem jarzy się podziemny zdrój. Jak mętną żółcią świeci skrzynia, opleciona korzeniami, jak bieleją czyjeś kości, zapomniane na dnie parowu...
Ani śladu dźwięku - tylko zapachy. Nieskończenie różne zapachy wiatru.
Iwga śmieje się.
* * *
Ocknęła się; wiedźma, stojąca przed nią, ciągle tępo patrzyła przez nią w nieistniejącą dal. W piwnicy było gorąco. Trudno było oddychać. Rytualna pochodnia kopciła.
Przez kilka minut dochodziła do siebie. Zamiast słodkiego wiatru, zatęchłe powietrze celi przesłuchań. Setki igiełek wpijających się w ręce, policzki, czoło...
Niepewnie potrząsnęła głową. Zmrużyła oczy, obmacując własną twarz; na ramionach spoczęły twarde, ciężkie dłonie.