Klaudiusz ryknął, posyłając za nią uderzenie - za słabe, ponieważ musiał zmagać się jednocześnie z samochodem; chłopcy na tylnym siedzeniu wyszarpnęli po pistolecie. Niedobrze, strzelanie do wiedźmy więcej kosztuje strzelającego...
Tramwaj drgnął. Szarpnął się, jak boleśnie ugodzony - i ruszył przed siebie, przemknął przez skrzyżowanie, ignorując wszelkie zasady ruchu drogowego i swoją własną trasę. Przeturlał się przez zwrotnicę - Klaudiusz zobaczył pryskające spod kół iskry. Tramwaj runął przed siebie na szeroką ulicę Industrii, przyspieszył, poturlał się z górki...
Skręt kierownicy. Pedał wduszony w podłogę. Wiatr, wyżerający oczy.
Niewyobrażalnie długa ulica Industrii na całej swej długości ledwo widocznie prowadziła z górki. Tramwaj, już rozpędzony do prędkości pociągu ekspresowego, hurkotał, kiwając się na boki, wzbijając i wlokąc za sobą szarfę z brązowego pyłu; Klaudiusz, mrużąc podrażnione oczy, widział przez szyby pojazdu skamieniałą postać motorniczego. I dumnie wyprostowaną, wręcz monumentalnie wznoszącą się obok kobiecą postać. Klaudiusz miał ochotę strzelać. Ale wiedział, że każdy wystrzelony do wiedźmy pocisk niemal na pewno zabija stojącego obok świadka albo i samego strzelca...
Ulica Industrii kończyła się. Gwałtownie, jakby ktoś wyszarpnął spod nóg długi chodnik. Tramwaj, nie zwalniając, wpadł w zakręt.
Nie wiadomo jak i dlaczego, żelazo wydaje taki dźwięk. Nie zgrzyt i nie gwizd, ale jakby tysiące oszalałych kierujących ruchem dmuchnęło w swoje gwizdki, przywołując wiedźmę do porządku...
Tramwaj jednocześnie oderwał od szyn wszystkie swoje lewe koła. Już będąc w powietrzu, nie przestawały wściekle wirować.
Klaudiusz z całych sił wyciągnął się do przodu, jakby usiłował wesprzeć walącego się na bok potwora, niestety, miał władzę tylko nad wiedźmami. Nad transportem miejskim - żadnej.
Tramwaj runął. Zadrżała ziemia, pękła najbliższa szyba wystawowa, tramwaj przewrócił się, zadzierając koła do góry, miażdżąc i łamiąc zaparkowane przy krawężniku samochody; przewrócił się znowu i przez jakąś chwilę wydawało się, że zaraz huknie w ścianę budynku z pękniętą szybą wystawową - ale impetu nie wystarczyło. Tramwaj - już nie tramwaj, tylko jego pokancerowany trup - opadł z powrotem na żelazno-szklaną miazgę, w jaką zmienił niczemu niewinne samochody, i ziemia zadrżała raz jeszcze.
Klaudiusz odkrył, że siedzi, z całych sił zapierając się o deskę rozdzielczą, wdusiwszy do końca pedał hamulca, mimo że wóz stoi nieruchomo, a na tylnym siedzeniu nie ma już nikogo, drzwi otwarte...
Słońce wznosiło się, z czerwonego zmieniając się na złote...
Motorniczy zmarł w szpitalu.
Dwaj pasażerowie rannego tramwaju przeżyli, a poza nimi nikt, na szczęście, nie brał udziału w wypadku.
Wiedźmy też już tam nie było. Nie znaleziono jej nigdy.
* * *
Abażur-żaglowiec świecił od środka. Na ścianach studenckiego mieszkania leżały dziwaczne cienie, Iwga chciała uśmiechnąć się do starego, tak dobrze znanego pokoju - ale nie zdołała.
Poczucie winy było nie do zniesienia. Nazar ani słowem czy spojrzeniem nie czynił jej zarzutów - ale Iwga wyczuwała, jak z każdą sekundą jego obecności ciężar jej winy staje się coraz większy i znaczący. Nie mogło jej to cieszyć.
Wstyd było popatrzeć sobie w oczy. Ale tak chciałoby się popatrzeć, tak chce się chwytać każdą chwilę, najdrobniejszy odcisk minionych dni, spędzonych oddzielnie...
Udało jej się uśmiechnąć. Przycupnęła na kanapie, świadku wielu namiętnych nocy.
- Mogę dostać... herbaty?
Nazar z powagą skinął głową i wyszedł do kuchni. Iwga, od wielu dni wyczekująca tego spotkania, ukryła twarz w dłoniach.
Pół godziny przed randką zaczęły ją trapić mdłości; najbardziej obawiała się, że zauważy wzgardę na jego twarzy czy w jakimś geście, i dlatego, dławiąc się histerycznym śmiechem, pierwsze co zrobiła, to oświadczyła:
- Nie bój się... Wiedźmy niezainicjowane nie różnią się niczym od innych ludzi... Nawet fizjologicznie, możesz choćby Starża zapytać...
Te słowa jeszcze raz potwierdziły, że w toku pełnego napięcia wyczekiwania umysł Iwgi nieco zwichrował - będąc całkowicie zdrowa, raczej by nie wpadła na taką głupotę. Nazar nachmurzył się, ale nic nie odpowiedział.
Teraz siedziała na kanapie, z twarzą w dłoniach i przez zimne palce przeświecało magiczne, świąteczne światło statku-abażuru; Nazar krzątał się w małej kuchence, a Iwga miała wrażenie, że odgłosy te są szyderstwem z jej marzenia. Z jej malutkiego i cieplutkiego, przytulnego majaczenia: świeci abażur i ukochany parzy w kuchni herbatę.
W powietrzu wisiała nuta fałszu.
Tak dorosły, przez całe życie hodujący w duszy dziecięce magiczne wspomnienie porzuconego miasta swego dzieciństwa, wraca w końcu na jego zakurzone, spocone, zatłoczone ulice - i drepce w miejscu przed drzwiami rodzinnego domu, zmieszany miętoląc uchwyt ciężkiej, a jeszcze przed chwilą lekkiej, walizki. Ponieważ, jak się okazało, nieodwracalna strata, to niekoniecznie śmierć. Właściwie - śmierć, ale inaczej, kiedy tak na oko nic nie widać i nawet sam zmarły jeszcze nie wie, co się stało...
Nazar przyniósł dwie parujące filiżanki. Postawił tacę na stole, usiadł na miękkim obrotowym taborecie w kącie i oparł się kościstymi łokciami o równie kościste kolana. Jej wyobraźnia jeszcze się czepiała odłamków marzenia: w tym świecie, który ona sama sobie kolejny raz wymyśliła, Nazar usiadł obok niej i wziął jej dłoń w swoją. Chciała pomóc marzeniu, wstać, podejść do niego i położyć ręce na ramionach - ale w ostatniej chwili wystraszyła się, osłabła i ledwo zdołała zdławić w sobie ciężkie westchnienie.
Czuła jego zapach. Kołnierz jego swetra pachniał nieznaną jej mocną wodą kolońską, ta obca jej węchowi smuga ciągle zakłócała znany i zwyczajny zapach jego skóry i włosów. Iwga westchnęła głęboko, jej nozdrza drgnęły, usiłując przez cały pokój wyczuć wymykający się zapach; Nazar zauważył to i - jak się jej wydawało - drgnął. Czy to może było tylko złudzenie? Czy może jej wrażliwość staje się już chorobliwa, nie do wytrzymania?..
W jej wymyślonym świecie Nazar mówił przez cały czas, bez przerwy. Śmiejąc się, głaskał japo ręce i tysiąc razy przepraszał za jej, Iwgi, winę...
Od chwili ich spotkania upłynęło trzydzieści jeden minut. Starutki zegarek na ścianie bezlitośnie wycykiwał czas - a Iwga z przerażeniem widziała, że nic się nie dzieje. Jakby siedzieli w pustej, zamkniętej skrzyni.
I wtedy zapragnęła, by zdarzyło się cokolwiek. Niech nawet coś złego.
Dlatego zapytała, zmuszając swoje wargi do uśmiechu:
- Jak się ma profesor Mitec? Co u taty-świekra?
Nazar podniósł wzrok. Po raz pierwszy od trzydziestu dwóch minut spotkania Iwga napotkała jego spojrzenie - i na chwilę przestała oddychać.
Ponieważ we wzroku Nazara nie było wyrzutu, którego oczekiwała, ani obrzydzenia, którego się tak obawiała. To były dokładnie takie same, tyle że śmiertelnie zmęczone, chore i smutne oczy.
- Iwgo... nie mogę bez ciebie żyć.
* * *
Herbata stała nie wypita. Nawet więcej - jedna z filiżanek spadła ze stołu i zostawiła na chodniku ciemną wilgotną plamę. Abażur-żaglowiec beznamiętnie płynął pod białym niebem sufitu, a w pokoju tymczasem szalał namiętny, nieco histeryczny sztorm.
Wątły zamek w starutkich dżinsach Iwgi nie wytrzymał gwałtownego wybuchu emocji; Iwga bezlitośnie go wykończyła. Tak się pali mosty; Iwga zrzucała z siebie wszystko, w głowie jej się kręciło, jak po dobrej porcji alkoholu, a po podłodze skakał guzik z koszuli Nazara. Na dywan spadły dżinsy i sweter, pasiaste skarpetki zwinęły się w kłębuszki jak dwa wystraszone jeżyki; spodnie Nazara zległy w jakimś wymyślnym baletowym piruecie, a z góry spadła na nie szpilka z rudych włosów Iwgi. Stateczek płynął, oświetlając pokój intymnym, zagadkowym światłem.