* * *
Najpierw było foyer, gdzie sprzedawane były baloniki i cukierki na patykach; panował duszny zapach pudru i perfum oraz silniejsza od nich woń zwierząt, nie niemiła, raczej niepokojąca, łaskocząca nozdrza. Były drewniane krzesła z odchylanymi siedzeniami, wiercący się sąsiedzi, trzy śpiewne dzwonki - i bijące serce, kiedy jasne światło zaczęło nagle gasnąć... Ta dziewczynka z białą kokardą na czubku głowy dawno nie była w cyrku. Bardzo dawno.
Na wieczorne przedstawienia zjawiają się zazwyczaj nie klasy z nauczycielem na czele, a rodziny z mamą albo babcią; w drugim akcie zapowiedziane były występy grupy tresowanych drapieżników, w pierwszej części publiczność zadziwiali bracia-sztukmistrze, bliźniacy, których podobieństwo ograniczało się do jednakowych czarnych kombinezonów i czerwonych czapeczek z daszkami do tyłu. Dzieciak z widowni, ochotnik, otrzymywał na pamiątkę taką samą czapeczkę - z kartonu; ochotników było wielu i byłoby jeszcze więcej, gdyby troskliwe mamy i babcie nie powstrzymywały pociech - nie spodobało im się, jak ich dzieci właziły do ogromnych skrzyń, które potem były przeszywane szpadami, przecinane piłami tarczowymi czy przewracane nad ogniem. Dzieciom, wręcz przeciwnie, pokaz się podobał i dlatego pierwsza część była dłuższa od zaplanowanej o jedenaście minut...
Wyczuwał podniecenie, ostrą chęć wybiegnięcia na arenę, na którą patrzą setki oczu, gdzie drgają kręgi z białego światła reflektorów, gdzie całymi stadami pędzą dzieciaki starsze i odważniejsze; wyczuwało się nieśmiałość, od której ziębły nogi i cierpł wysiedziały w czasie przedstawienia tyłek. Widać było pełne wyrzutu spojrzenie matki; zamierało serce, kiedy okrągła zębata piła wgryzała się w skrzynię, do której chwilę wcześniej wleźli trzej chłopcy. I wyczuwał radość, kiedy chłopcy wyskoczyli ze skrzyni cali i zdrowi - ale, chyba tylko dwaj... A może trzeci wyskoczył z innej skrzyni? A może od razu pobiegł do mamy, na widownię...
Orkiestra grzmiała i waliła w perłowe bębny - najprawdziwsza orkiestra, gdzie najważniejszym instrumentem były żółte czynele. Muzycy mieli na sobie fraki z cekinami i, żeby jeszcze raz na nich popatrzeć, dziewczynka z kokardą musiała wstawać ze swego miejsca i wyciągać szyję, odrywając wzrok od akcji na arenie...
A przy samym skraju areny stała pani w nieładnej błękitnej sukience i chyba coś mówiła, dziwnie wykrzywiając usta.
A potem wyskoczył na arenę prowadzący - wysoki wąsacz, a na jego twarzy, takiej pewnej siebie na początku przedstawienia, malował się teraz strach... Tak prawdziwy, niczym nie osłonięty, że dziewczynka z kokardą wystraszyła się również, i jej sąsiad, malec w krótkich atłasowych spodenkach, też się wystraszył i nawet rozpłakał. Prowadzący krzyknął coś udawanie wesołym głosem... I dziewczynka od razu zrozumiała, że wcale mu nie jest do śmiechu.
Pani w nieładnej sukience przelazła przez barierą, niezgrabnie, sukienka jej się zadarła... Pani zaglądała do skrzyń sztukmistrzów, a potem zaczęła chwytać za ramiona tych wujków od sztuczek i dziewczynka w końcu zrozumiała, co ona mówi. „Gdzie jest dziecko... gdzie jest Pawlik... skończcie z tymi durnymi żartami, dziecko ma chore nerki... Jemu nie wolno... Natychmiast oddajcie dziecko...”
A przy wejściu na arenę stało jeszcze kilka pań i jeden roztrzęsiony chłopak, czyjś starszy brat; wszyscy oni atakowali prowadzącego, ale ten nie chciał z nimi rozmawiać, tylko zwiał za aksamitną kurtynę.
A potem zgasło światło.
Ktoś się roześmiał, ktoś inny zaklaskał w dłonie, ktoś zaczął gwizdać; wystraszony chłopiec-sąsiad rozryczał się wniebogłosy, matka chwyciła go na ręce, głośno przeklinając głupie przedstawienie. Czyjś ojciec, siedzący zaraz za jej plecami, rechotał i szydził ze swego małego synka, mówił, że nie ma się czego bać i że tchórze nie chodzą do cyrku.
A potem na arenie ktoś zaczął krzyczeć. Zaczęła krzyczeć publiczność - jednocześnie kilka głosów, dziewczyna też chciała krzyczeć - ale mama ją objęła i uspokoiła.
Światło się włączyło. Znowu zgasło; włączyło się i zaczęło mrugać, jak to czasem jest w telewizorze, kiedy na kosmicznym statku jest awaria.
Na arenie była klatka. Drzwi wisiały na zawiasach; pasiasty mały tygrysek stał na wujku sztukmistrzu. Pysk miał cały czerwony. A obok biegała ciocia, która przez cały czas krzyczała i wołała swojego Pawlika.
A potem wyszły jeszcze dwa tygrysy. I lew, taki ładny, jak go malują na obrazkach. Dziewczynka wcale się nie wystraszyła - ale popatrzyła na mamę i od razu poczuła, jak siedzenie pod nią robi się mokre.
A potem wyskoczył pan z wężem, takim do polewania kwiatów. I uderzył strumieniem w tego tygrysa, co stał na sztukmistrzu... A drugi tygrys skoczył na niego i wtedy prowadzący podniósł rękę i coś huknęło, potem znowu... Dziewczynka zobaczyła, że prowadzący strzela z pistoletu, ale nijak nie może trafić...
A potem wszyscy rzucili się do wyjścia, i kogoś tam przytrzasnęli.
A potem wyskoczył treser w czerwonym fraku i dresowych spodniach. I też zaczął strzelać.
A na arenie już się uzbierała cała kałuża z rozdartego węża...
A potem zwalił się tłum i rozłączył dziewczynkę i jej mamę...
A potem, miotając się w dzikiej panice między nieznajomymi, jakby ślepymi ludźmi, natknęła się na stojącego nieruchomo pana, a on miał taką złą twarz, taką... twarz... ma-mo-o...
* * *
W tym samym momencie, kiedy dziewczynka, zachłystując się łzami, zniknęła w tłumie - jakby pękła błona w jego umyśle. Poczuł.
Wywracając wpadających mu pod nogi ludzi, rzucił się do wyjścia służbowego. Szybko, przez arenę, gdzie coś straszliwie śmierdziało, rozpływała się woda z węża i walały się fragmenty magicznych skrzyń. Tak pewnie biegnie pies po stygnącym tropie. Już ledwie-ledwie wyczuwalnym, który za chwilę zniknie...
Pogotowie odjeżdżało. Klaudiusz wrzasnął na policjanta, każąc mu zatrzymać karetkę, ale ten stał nieruchomo, nie zrozumiał. Wtedy Klaudiusz wyszarpnął z kabury pod pachą swój zwykle bezużyteczny pistolet służbowy i strzelił, celując w koło.
- Inkwizycja!..
Wsadził fluoroscencyjną odznakę policjantowi pod nos, odrzucił z drogi gapia i rzucił się w stronę hamującej karetki. I, jeszcze nie otworzywszy nawet drzwi, poczuł drapieżną gotowość skoncentrowanej wiedźmy.
Obok kierowcy siedział młodzieniec w kapeluszu z szerokim rondem, w szpanerskim kwiaciastym krawacie; Klaudiusz gwałtownie wyrzucił splecione dłonie w kierunku jego zwężonych oczu. Głupio czknął kierowca, i jęknął na noszach ranny.
Młodzieniec chwycił się za gardło. Skręciło go, usiłował wyrwać się z inkwizytorskiego chwytu; blade policzki przybrały zielonkawy odcień. Mocna agresja - tak, ale obrona - słaba...
Młodzieniec cienko rozjazgotał się, wygiął niemal w mostek; marynarka na piersi rozchyliła się, jedwabna koszula naciągnęła, wyraźnie ukazując zarysy dwu niewielkich mocnych piersi. Klaudiusz uderzył raz jeszcze. I jeszcze. Ale to ostatnie uderzenie było już zbyteczne, to było niczym nie usprawiedliwione okrucieństwo. Wiedźma zwaliła się w omdlenie.
Kierowca patrzył z rozdziawioną gębą; w jego oczach Klaudiusz nagle zobaczył siebie - potwora, bez powodu pastwiącego się nad człowiekiem... nad kobietą. Ponieważ, jak się okazało, młodzieniec w kapeluszu z szerokim rondem był dziewczyną - ale to i tak nie był aż tak wielki grzech, by strzelać do karetki, żeby włamywać się, dręczyć, doprowadzać do omdlenia...
- Inkwizycja miasta Wiżna - z obrzydzeniem wyrzucił z siebie Klaudiusz.
W kierunku samochodu biegli ludzie. Ze wszystkich stron.