Milczał, a jej zrobiło się wstyd. Jak wtedy, kiedy w studium, gdzie wszystkie odważne dziewczyny uważały ją za tchórza i świętoszkę, a ona, żeby udowodnić coś przeciwnego, przywlokła na zajęcia pornograficzne pisemko. I jak ją nakrył z nim pan Chost, nauczyciel historii, i jak stała przed nim, i wydawało się jej, że skóra na policzkach zaraz pęknie - tak bezlitośnie przywarła do nich krew... Nie wiadomo dlaczego, ale wszystkie usiłowania bycia frywolną, obracają się przeciwko niej. I tak przez całe życie.
* * *
Pachniało wodą i łoziną. Od wielu lat unikał tego zapachu.
Nad wodą krążyły ważki. Od wielu, może zbyt wielu lat nienawidził tej ciepłej zielonkawej wody z połyskującymi wysepkami lilii. Domek na brzegu rzeki, kiedyś tak starannie pielęgnowany przez jego ojca, teraz zmurszał do cna - siedząc na rozwalającym się pomoście, Klaudiusz nie przestawał dziwić się impulsowi, który kazał mu przywieźć tutaj Iwgę.
Nie ma tu ani pofałdowanego piasku, ani dzieci, ani staruszek, ani opalonych młodzieńców z dziewczynami - ale zapach jest dokładnie taki sam. Na wieki wżarł się w jego nozdrza zapach wody i łoziny. I zapomniawszy się, mógłby zobaczyć dziewczynę w stroju koloru wężowej skóry, ze śmiechem walącą rękami w migocącą powierzchnię wody. Stare, niemal już nie bolesne wspomnienie. Po prostu ładny obrazek...
Z trudem otworzył oczy.
Iwga zmarzła, koszulka, nałożona na mokre ciało, bezwstydnie opinała pierś. Potrzebowała minuty, by uświadomić sobie ten doskwierający brak odzienia - odwróciła się, obiema rękami obciągając wilgotną tkaninę. Klaudiusz patrzył teraz na rude splątane włosy.
Zapach... Zapach łoziny i... jodły. Jasny świat, co do jasności podobny do halucynacji... Bryły gór - jakby zamarznięte, pokryte niebieskim filtrem zwierzaki...
Jakże go wtedy zdziwiło, że góry są różnokolorowe. Że płynnie zmieniają barwę,
łapiąc cienie krągłych, jak owce, obłoków.
A białe stado spływało po zboczu, jak mleczna rzeka... Grzbiety, grzbiety, kędzierzawe owcze grzbiety, dźwięk dzwoneczków - każda ma swój...
Diunka.
Cienie obłoków na porośniętych lasami zboczach.
Owcza rzeka.
Usta Diunki.
I góry milczeniem potwierdziły jego słuszność.
Uznały dotknięcie suchych ust - za część wielkiego świata. Taką samą jak dzięcioły i rzeki, białe grzbiety owiec, białe brzuszki obłoków, srebrne monetki jezior na zielonych polach i wrośnięte w ziemię, pociemniałe ze starości chaty...
Klaudiusz do bólu zacisnął palce.
Szkoda, że nie zachował ani jednego zdjęcia Diunki. Ani jednego z setek przecież, dużych i małych, matowych i błyszczących, kolorowych i czarno-białych, śmiejących się, smutnych, drobnych i niewyraźnych, oficjalnych - na legitymację studencką... Wszystko stracone. Wszystko; potem, po dziesięciu latach, usiłował znaleźć choćby jedno - na próżno. Diunka odeszła, nie zostawiwszy po sobie śladu - nawet wizerunek w nagrobnym kamieniu z latami stracił nie wiadomo dlaczego swoje podobieństwo do oryginału, zmętniał i pokrył się białymi wapiennymi zaciekami. Ta młoda kobieca twarz mogła należeć do każdej, ale nie do Diunki, jaką pamiętał Klaudiusz Starż.
Zresztą, kto powiedział, że to on ją właściwie pamiętał?
Był taki czas, kiedy nie chciał jej pamiętać w ogóle. Wyjął z życia kilka lat, zmienił miejsce nauki, na jakiś czas wyjechał z Wiżny. Jakby nie było czasu Diunki. Pusta taśma, ekran pamięci obojętnie migający szarością; jego chęć zapomnienia była tak zaciekła, a wola tak silna, że udało mu się osiągnąć coś na kształt amnezji. Potem, wspominając twarz Diunki, miał duże problemy z odtworzeniem drobnych, najdroższych rysów...
Szkoda, że ani jedno, nawet malutkie zdjęcie nie wpadło gdzieś w szczelinę między ścianą i kanapą. Szkoda, że nikt z jej rodziny nie został w Wiżnie - Klaudiuszowi nie udało się potem trafić na ich ślad...
A może to wszystko nie jest przypadkowe? On, sprawca dwóch poważnych przestępstw - wezwania niawki do świata żywych i przekazania ukochanej w ręce oprawców - został za karę odsunięty od jakiejkolwiek szansy wspomnień. Co oznacza - odsunięty od prośby o wybaczenie, próby odkupienia...
Drgnął. Iwga patrzyła mu prosto w oczy, i w głębi jej zawsze czujnych oczu widniał teraz niejasny niepokój. Wyczuła zmianę jego nastroju i nie mogła zrozumieć, w jaką też studnię nagle zwaliła się nagle jego dusza.
Zmiana losu.
Gdzieś tam, za murami leniwej słonecznej ciszy, w nieprawdopodobnie odległym Pałacu Inkwizycji miotał się przygnieciony pełnomocnictwami Glur. Po wielkich i małych drogach miotali się kuratorzy, słali do Wiżny rozpaczliwe depesze, wpadali w histerię i przeklinali Wielkiego Inkwizytora, a ten siedział na spróchniałym pomoście i patrzył na dziewczynę pokrytą gęsią skórką.
- Ciągle jeszcze ci zimno?
Uśmiechnęła się niemal niewidocznie:
- Klaudiuszu, mam do pana prośbę. Kiedy... jeśli będzie już tak naprawdę niedobrze...
przecież może się coś takiego zdarzyć... proszę mi powiedzieć - „gęsi”. Przypomnieć mi, to może będzie lżej...
- Dość kpin - powiedział urażonym głosem Klaudiusz. - Możesz sama mi to powiedzieć... Też mi znalazła powód do żarcików...
* * *
Mysz, któryś już raz przepędzona ze stołu, oburzona krzątała się w kącie, pod stertą starych książek i innych maneli. Elektryczny czajnik zagotował wodę dziwnie szybko - chociaż, może, to czas Iwgi czepiał się każdą sekundą o to „teraz”, usiłował rozciągnąć, utrzymać, nie uciekać do „potem”...
Usiłowała sobie wyobrazić, jak wyglądał Klaudiusz Starż dwadzieścia osiem lat temu - i nie potrafiła. Miała wrażenie, że od dziecka był taki, jakim go widzi obecnie.
Zresztą, takiego, to go nie widziała jeszcze nigdy.
Oto stoi potężny dąb - kto dojrzy żelazną skrzynię, leżącą pod jego korzeniami i zmuszającą gałęzie do usychania, jedna po drugiej. A co dopiero dowiedzieć się czy to złoto w skrzyni, czy kamienie, czy, co
najprawdopodobniejsze, zetlałe kości - pytaj dębu...
Dziś przed oczami Iwgi po raz pierwszy ujawniła się tajemnica, istnienia której domyślała się tylko czasami. Ciężki kamień na szyi Klaudiusza Starża.
Przecież tam była kobieta, myślała Iwga i przeszły ją ciarki, i nie było to przypuszczenie - niezłomna pewność. Tam, w przeszłości cynicznego posiadacza ogromnego łoża, widniało widmo kobiety, widniało i wypełniało dziwnym sensem ciche słowa o tym, co wtedy - było... A czego teraz nie ma.
Z jej ust uleciało niemal bezwiednie:
- Ja też - nie mam.
Nie powinien był jej zrozumieć. Powinien był unieść ze zdziwieniem brwi i zapytać: „Słucham?”
Brwi rzeczywiście ruszyły ku górze, ale w połowie drogi zatrzymały się. Złączyły nad nasadą nosa i Iwga zrozumiała, że jej słowa, rzucone tak bezwiednie jak piłeczka, której nie można złapać, nie przeznaczona do zabawy, która i tak upadnie na ziemię... Że jej słowa zostały schwytane jak piłeczka. I rzut zostanie zaliczony.
- To nie jest problem, Iwgo. To nie jest nieszczęście, po prostu życz Nazarowi szczęścia... To nie dramat. To po prostu wolność. - Niewidzialna piłeczka przeleciała na jej połowę boiska. Zawisła wysoko nad boiskiem, czekając na jej decyzję.
- A pan wybiera taką wolność od dwudziestu ośmiu lat?
Piłeczka runęła na pole rywala. Klaudiusz milczał; para nad jego czaszką rozwiewała się i rzedła.
Kiedyś, w pokoju bursy, gdzie jedno obok drugiego stało dziewięć skrzypiących dziewczęcych łóżek - tam, w wielkiej nieprzytulnej izbie, rozmawiało się wieczorami o mężczyznach i o ich miłości.