Выбрать главу

Rozdział 10

Młodzieniec przyjechał z daleka. Do akademika, w którym od trzech dni zajmował twarde łóżko, do uniwersytetu, gdzie czekała na niego surowa komisja egzaminacyjna, miał dwadzieścia minut spacerkiem, ale wyszukał w kieszeni monetę i wszedł pod sklepienie metra. Nie dlatego, by miał niepotrzebne pieniądze, nie dlatego, że jakoś specjalnie się śpieszył, po prostu nie potrafił sobie odmówić przyjemności. Podziemne królestwo jeszcze nie stało się dlań nudną powszedniością, było atrakcją.

Schodząc po szerokich schodach, zawilgoconych tysiącami stóp, młodzieniec nie wiedział jeszcze, że obleje egzamin. I co było nieprawdopodobne, nigdy więcej w życiu nie znajdzie w sobie dość odwagi, by zejść do metra. I że wyjedzie do odległego miasteczka, gdzie przez wiele jeszcze dziesięcioleci nikomu nie przyjdzie do głowy kłaść pod ziemią tory. I stanie się cichym buchalterem, który przeżyje swoje życie spokojnie i szczęśliwie - jeśli nie liczyć tych koszmarnych nocy, kiedy w odległym hałasie elektryczki słyszeć będzie stukot podziemnych kół...

Chłopak nie wiedział, że dzisiejsza jazda metrem odmieni jego los. Kupił kwadratowy bilecik i wsunął go w szczelinę bramki.

Na stacji było ludno; szary pociąg przyjechał po dziewięciu sekundach, tłum pośpiesznie ulokował się w wagonach, młodzian nie szukał nawet wolnego miejsca - te były nawiasem mówiąc zajęte co do sztuki - od razu ustawił się przy zamkniętych szklanych drzwiach, prowadzących do kabiny maszynisty. Miał szczęście - w beżowej farbie, pokrywającej szkło, nieznani chuligani zdążyli już wydrapać szczelinę obserwacyjną, a to znaczyło, że abiturient może sobie popatrzeć, jak mu na spotkanie pędzą szyny...

Czuły głos zapowiedział następną stację. Pociąg ruszył, abiturient wstrzymał oddech. Przez kilka sekund po jego głowie kotłowała się obrazoburcza myśclass="underline" a co by się stało, jakby zamiast egzaminów na ekonomię wziąć i nauczyć się fachu maszynisty pociągów metra?

W połowie odcinka pociąg nabrał niewiarygodnej z punktu widzenia chłopaka prędkości. Za oknami cienko śpiewały czarne przewody - w każdym razie młodzieńcowi wydawało się, że to właśnie one śpiewają. Cienkimi, dziecinnymi głosami. A potem szklane drzwi niespodziewanie uderzyły go w twarz i to tak, że z oczu natychmiast popłynęły łzy, a nos wypełnił się gorącą krwią. Pociąg zahamował tak gwałtownie, jak nigdy nie hamują szanujące się pociągi.

Ktoś upadł. Na abiturienta zwalił się duży policjant, wracający z nocnej służby, a na policjanta - chuda kobieta w dżinsach. Wywróciła się czyjaś torba, po podłodze zaczęły się toczyć jabłka, tubki pasty, pudełeczka z lekarstwami; tego wszystkiego młodzieniec nie widział - cały wagon chyba zwalił się na niego, wdusił w szklane drzwi, zaraz zmiażdży na placek...

Zaczęły płakać, przekrzykując się, dzieci. Długą wiąchę puścił policjant i wszyscy mężczyźni w wagonie odezwali się bardziej lub mniej soczystymi wiązkami.

- Metro, żeby je...

- Drzewo wiezie, swołocz, czy co?

- Ręce mu z dupy rosną, gnojowi?

- Po palcach depczesz, kurna! Palec złamany, ja tego tak nie zostawię, ja mu coś tam gorzej jeszcze połamię...

- Cicho, dziecino, zaraz pojedziemy... Zaraz wyjdziemy, niech go cholera, pojedziemy autobusem, cicho już, no cicho...

I wtedy abiturient, jeszcze przyklejony do szklanych drzwi, usłyszał rozmowę w kabinie. Głuchym zdławionym głosem odzywał się maszynista, metalowo - jego liczni rozdrażnieni rozmówcy w głośniku:

- Dwudziesty siódmy, co się tam u ciebie dzieje? Co się dzieje?

Niezrozumiała odpowiedź.

- Na ręcznym też? Nie otwierają się?

- Dwudziesty siódmy...

Rozpaczliwa wiącha.

- Dwudziesty siódmy, słuchaj uważnie...

- Na szynach!.. Oj, mamo... Mamusiu...

- Dwudziesty siódmy?!

Podniecone głosy, przekrzykujące się wzajemnie. Ciężki oddech, znowu przekleństwa.

- Dwudziesty siódmy, spokojnie. Spokojnie, słyszysz mnie?..

- Mamuś... ratuj, przebacz... Oj, nie trzeba, nie...

Abiturient słyszał rozmowy jako jedyny z pasażerów; prowincjusz, zaledwie piąty raz w życiu jadący metrem; stał, przycisnąwszy ucho do szklanych drzwi i jego usta same rozciągnęły się do uszu. Z boku raczej nie wyglądało to na uśmiech.

Pasażerowie zaczęli się dusić. Pociąg stał, nie było dopływu powietrza, ktoś usiłował otworzyć okno, ktoś wachlował się dłonią, ktoś przestraszony uspokajał nie mniej wystraszone dziecko. Policjant w końcu odsunął chłopaka i mocno zastukał dłonią w metalową futrynę:

- Co tam się dzieje? Śpisz? Nie możesz gęby otworzyć i powiedzieć ludziom, co się dzieje?

Jakby w odpowiedzi na jego rozdrażnienie w głośnikach rozległ się szelest. I zdławiony głos, całkowicie niepodobny do czułego tenoru lektora zapowiadającego przystanki - zdławiony, niewyraźny głos wymamrotał do zaniepokojonych ludzi:

- Obywatele pasażerowie, kierownictwo metra przeprasza za niewygody związane, powstałe... będą usunięte. Minutę cierpliwości... cierpli...

I w tej samej chwili abiturient, przyciśnięty do ściany, i policjant, bezsilnie ściskający pałkę, i chuda kobieta, siedząca na podłodze, i jeszcze inna, usiłująca pozbierać wywalone z torby rzeczy, ta - z plączącym dzieckiem na kolanach i wiele dziesiątków schwytanych w pułapkę kobiet i mężczyzn usłyszeli najpierw cichy, potem coraz bardziej bezczelny śmiech.

Tak się śmieją ludzie, nie otwierając ust. Niejawny rechot, ale taki triumfujący, szydzący, przepełniony zadowoleniem odgłos. Słysząc go, cała zawartość pociągu - od szczeniaka, przewożonego pod pachą grubego piegowatego chłopca, do samego maszynisty, noszącego dumne miano „dwudziesty siódmy” - wszyscy ci ludzie i zwierzęta, łącznie z młodym abiturientem, wpadli w panikę graniczącą z szaleństwem.

Ten tunel nie znał jeszcze takich dźwięków, takiego rozpaczliwego krzyku. Takiego brzęku wybijanych okien; najsilniejsi, obdarzeni niezmiernym instynktem

samozachowawczym, zdołali wydusić okna, odepchnąć kobiety i dzieci i wyskoczyć z zamkniętej przestrzeni wagonów - żeby od razu wpaść pod koła, ponieważ pociąg ruszył.

Śmiech nie cichł. Płynął ze wszystkich głośników i tam, na zewnątrz, słysząc ten śmiech, ludzie kamienieli na ruchomych schodach. Same schody pod ich stopami nieruchomiały również; kobiety w mundurach i policjanci z krótkofalówkami miotali się, nie wiedząc kogo wzywać na pomoc; tłumy, oczekujące pociągów na stacjach, zbijały się w stado, usiłując możliwie daleko odsunąć się od peronów - ponieważ wszystkie pociągi, znajdujące się w tym czasie w tunelach, rozpoczęły koszmarny korowód.

Abiturient, wciśnięty w kąt - a tylko w ciemnym kącie można się było ustrzec rozdeptania przez dziesiątki ciężkich stóp - widział, jak przelatują za oknami stacje. Biały wybuch, zmiana tonacji w pieśni przewodów i znowu krzyk, i znowu huk, i kompletna ciemność, ponieważ światło w wagonie dawno temu zgasło... I wczepieni w siebie ludzie, i mocny, ostry fetor czyichś odchodów oraz śmiech, przenikający nawet przez zaciśnięte na uszach dłonie. Śmiech, narzucający pokorę. Poczucie beznadziei. Koniec...

„Incydent w metrze” trwał dwadzieścia dwie minuty, potem kobiecy głos, śmiejący się w głośnikach, pogardliwie prychnął na zakończenie - i odszedł. Oddalił się.

Potem, kiedy oddziały obrony cywilnej zeszły do tuneli, kiedy zdołały ugasić pożary, kiedy pociągi z powybijanymi oknami udało się doprowadzić do stacji i ruszyły do góry nosze z poszkodowanymi - wtedy w strumieniu ledwo trzymających się na nogach ludzi, pod błękit nieba tego przeklętego dnia wydostał się młody abiturient, miłośnik metra. Wlókł się po ulicy, nie zauważając, że ma mokre spodnie; jego zeznania, zapisane na służbową wideokasetę, po czterdziestu minutach trafiły przed oblicze Wielkiego Inkwizytora. Trafiły w liczbie wielu innych, jednakowo poplątanych i bezwartościowych.