Iwga ostrożnie uklękła. Pokonując niezręczność, wyciągnęła leżącą na górze teczkę; rozwiązała tasiemki, przeleciała wzrokiem po nic nie mówiącym jej danych - adresy, telefony, nieznane obce imiona... Formularze oświadczeń i podań, upoważnienie do korzystania z motocykla, sądząc z daty - sprzed dziesięciu lat...
Archiwum? Zbyt bezładne, wyraźnie niepotrzebne, przypadkowe.
Iwga westchnęła.
Ostatnia, na samym dnie, bezlitośnie przywalona stertą papierów, leżała zielona ceratowa teczka zapinana na zatrzaski. Wyciągając po nią rękę, Iwga jeszcze nie wiedziała po co to robi.
Szarpnęła, sterta zakołysała się, ale ustała.
Teczka była niemal pusta. Tylko kilkanaście białych niezapisanych kartek i gruby zeszyt w czarnej, bez opisu, okładce. Nos Iwgi poruszył się, wychwyciwszy ledwo wyczuwalny, stary, niemal nieokreślony zapach. Czyżby perfumy?
„Konspekt z teorii kultury... licealistki Dokii Sterch”.
„Historia zawiera wiele przykładów, kiedy organizacja, struktura w administracyjnym sensie tego słowa... usiłuje zohydzić najpiękniejsze nauki...”
Iwga przewracała stronicę po stronicy.
„Kulturowa warstwa... we współdziałaniu z religią... Podstawowym sensem starej bajki o Pluskwie i Musze jest...”
Z zeszytu wypadła złożona w połowie kartka. Iwga pośpiesznie chwyciła ją, włożyła na miejsce; kartka otworzyła się, charakter pisma autora notatki mocno się różnił od charakteru pisma „licealistki Dokii Sterch”.
„Nie w dolnej kafejce, a w tej nowej knajpce o jedenastej trzydzieści, narysowałem ci, jak tam trafić...”
Prosty schemacik.
„...Diuneczko, każda minuta twego bezcennego spóźnienia jest dla mnie jak gwoździk, wiesz, w co... Zwolnij się z ostatnich zajęć... Wiecznie twój - ja...”
Iwga oblizała wargi. Poczuła nagle dreszcz, jakby wpakowała się w coś niedozwolonego - a jednak, zamiast schować zeszyt, przekartkowała kilka stron do przodu. I natknęła się na nową notatkę, raczej papierowy skrawek, nerwowo wydarty z notesu:
„Diuneczko, nie dąsaj się, nie jestem winien. Kocham cię, Diunko, nie złość się. Klaw”.
Iwga zamknęła zeszyt. Z trudem zapięła zardzewiałe zatrzaski. Szybko, nawet przesadnie gorączkowo wsunęła teczkę na miejsce, na samo dno przesyconej wonią papieru szafki. Szczęknęła klamką - i w tej samej chwili usłyszał chrobot klucza w zamku.
* * *
Klaudiusz zasnął w fotelu. Iwga weszła z gorącą herbatą na tacy - i zatrzymała się w progu.
Ręce Klaudiusza spoczywały na podłokietnikach. A na twarzy rysowało się tak wyraźne ołowiane zmęczenie, że Iwga przygryzła wargę. Postawiła tacę na stoliku, sama podeszła i usiadła na podłodze przy fotelu.
No i masz, a chciała mu powiedzieć... Zresztą, może to i lepiej. Powiedzieć można w każdej chwili, nawet teraz. To i lepiej, niech nie słyszy.
- Klaudiuszu... Klaw...
Gdzieś tam daleko - daleko, spały w swoim zagonie białe gęsi. Spały, przytulając się do siebie ciepłymi skrzydłami, i widziały we śnie, jak fajnie jest szczuć i szczypać Wielkiego Inkwizytora miasta Wiżny.
- Klaudiuszu...
Wzięła go za rękę. Ręka była ciężka, bezwładna, można ją było długo i bez żadnych konsekwencji trzymać w dłoni.
- Klaw... Proszę mi wybaczyć, proszę. Tak bym chciała... Ale nie wolno. Tak... nie może być. Wszystko, czego chcę - nigdy nie może się zdarzyć... Proszę mi wybaczyć, Klaudiuszu.
Wstała. Z rezygnacją popatrzyła na stygnącą herbatę; bezszelestnie wyszła do przedpokoju i wyjęła swoją własną, dawno temu spakowaną torbę.
„Nie chcę przysparzać panu kłopotów. Ale chyba staję się dla pana ciężarem... Jestem obca, przypadkowa, muszę być obojętną - ale akurat obojętną być nie mogę.”
Na zewnątrz padał deszcz. Tak samo jak tej nocy, kiedy Iwga siedziała tu pod drzwiami.
„Klaudiuszu... No i co mam zrobić?!”
Miasto milczało.
Rozdział 11
Głęboką nocą ich odkryta ciężarówka przedarła się przez kordon. Krótki strach z powodu przebicia, białe światło reflektorów i terkot serii pistoletowych zostały za nimi; samochód był jakby chroniony niewidzialną siłą, wóz pędził po gładkiej jak stolnica drodze, a w brezentowej budzie było tylko pięć okrągłych dziur. A przecież był już taki moment, kiedy wydawało się, że wszyscy są martwi, zastrzeleni, beznadziejnie martwi.
Kobiety siedziały na podłodze paki, przylgnąwszy do siebie ramionami i plecami. Kobiety bały się.
Kilka razy ciężarówka napotykała po drodze patrole; ale niewidzialna moc ciągle chroniła samochód i jego pasażerów, i dlatego ciężarówka mogła spokojnie kontynuować podróż, by w końcu skręcić w nierówną, dziurawą, rozjeżdżoną drogę; kobiety w pace musiały wczepić się w siebie i w swoje bagaże.
Potem jazda skończyła się. Brezentową budę drapnęły gałęzie, zgrzytnęła żelazna brama, potem zgrzytnęła po raz drugi, zamykając się. Kobiety popatrzyły po sobie - ale nie zobaczyły nic, dookoła panował mrok.
- Można wysiadać...
Na zewnątrz widać było tylko deszcz i mrok. I samotną latarnię w czyimś ręku.
- To końcowy przystanek, siostry... Wasza udręka podróży skończyła się, cieszymy się z tego wraz z wami.
Nowo przybyłe w milczeniu wysiadały z ciężarówki, po omacku znajdując metalowe szczeble drabinki, zeskakując w błoto; ta, która cieszyła się wraz z nimi, otworzyła drzwi do niskiej sutereny:
- Nabieranie sił i oczekiwanie. Cierpliwość, siostry moje. Niczego się nie bójcie, jesteście już u celu...
Puszczał czerwone oko rozgrzany żelazny piec, taki, jaki trzy z czterech przybyłych widziały tylko na obrazkach. Na stole w kącie stał duży bidon ze sterczącą z niego chochlą i stał stos blaszanych talerzy. Goła żarówka pod sufitem zmuszała do mrużenia przyzwyczajonych do mroku oczu. W tym maksymalnie prostym i szczerym oświetleniu kobiety z ciężarówki w końcu posiadły wygląd.
Możliwe, że w zwyczajnym życiu nigdy by się nie spotkały. Kobieta w średnim wieku, najwyraźniej wcale nie biedna, z trwałą ondulacją na miesiąc temu farbowanych włosach, w ubrudzonej gliną skórzanej kurtce, z pękatą walizeczką w drobnej dłoni ze szczupłymi palcami; uczennica w podniszczonym dresie, z czerwonymi od niewyspania oczami i zielonym plecakiem, ozdobionym kompletnie bez gustu nitami; kobieta z wąską twarzą w starej sukni, z szorstkimi, ciemnymi, niemal męskimi dłońmi - i jeszcze jedna, młoda, śmiertelnie zmęczona, ruda jak słonecznik.
Przez jakiś czas wszystkie cztery stały bezradnie na środku pokoiku, patrząc to na piec, to na zamknięte drzwi, to na wygniecioną kanapę pod przeciwległą ścianą. Potem ta z walizeczką podeszła do kanapy, wybrała dla siebie miejsce bliżej pieca i wolno usiadła, wyciągając przed siebie stopy w ubłoconych ręcznie wykonanych pantoflach.
Dziewczyna chlipnęła. Położyła swój plecak pod ścianą i od razu na nim usiadła - podciągnęła kolana do brody, z miejsca zaczęła przypominać posępnego chudego ptaka.Iwga miała ochotę położyć się. Ale na podłodze byłoby zimno i nieprzyjemnie, a na kanapie było za mało miejsca - dlatego usiadła na samym jej brzeżku tak, by zostało jeszcze miejsce dla staruchy, ale ta nie siadała, tylko podeszła do stołu, wolno napełniła metalową miskę parującą zupą, powąchała, z zadowoleniem skinęła głową, wyjęła ze swojego węzełka aluminiową łyżkę i zaczęła starannie i świadomie się posilać.
Iwga miała dreszcze.
Została znaleziona o zmroku, kiedy po raz drugi straciła nadzieję. Miasto było przepełnione Inkwizycją, Iwga czuła jej obecność każdą komórką, każdym centymetrem swojej cierpiętniczej skóry. Ludzie jechali i szli, z dziećmi na rękach, z walizkami i plecakami, ludzi zatrzymywali i tak przepełnione samochody, wpychali się do autobusów; centrum Wiżny, od wielu lat pozbawione widoku ciężarówek, okazało się nimi zapchane, niczym jakieś przyfabryczne przedmieście. Z otwartych ciężarówek modlitewnie wyciągały się do nieba owinięte gazetami nóżki krzeseł i stołów. I wszędzie, wszędzie była Inkwizycja.