Выбрать главу

Do dworca nie było szans dotrzeć. Do dworca autobusowego też. Iwga wkrótce zrozumiała, że jeśli ona wyczuwa inkwizytora, to za chwilkę i on wyczuje ją. Do pewnego czasu ratowały ją tłumy - kryła się wśród krzątających się, wystraszonych, przygnębionych ludzi; na ulicach, gdzie na tysiąc uciekinierów przypadał jeden inkwizytor, udawało jej się unikać pościgu. Nauczyła się z daleka wyczuwać zbliżające się patrole i rzucać się w przeciwnym kierunku, i jak na razie udawało jej się to, ale zbliżał się wieczór, a wraz z nim godzina policyjna. Wówczas patroli przybywało, a kryjówek - ubywało. Bramy nie dawały pewności, a drzwi do budynków jeżyły się szyfrowymi zamkami, nie zamierzały, jakby będąc w zmowie, wpuścić biednej włóczęgi na ciepły strych - zresztą, czego szukać na strychu - dobry inkwizytor-niuchacz wyczuwa na sto metrów również przez mury; żeby nie zostać schwytaną musisz biec, ruszać się, uciekać...

Więc uciekała.

Pewnie sądzona jej była tego wieczora wpadka. Nie wiadomo skąd wynurzył się inkwizytorski wóz, zahamował, ustawił się bokiem, przegradzając pustą ulicę i stojąca pod ścianą Iwga poczuła ciężki i władczy rozkaz - stać; momentalnie była sparaliżowana tym rozkazem, już poddała się i zrezygnowała z walki,

odczuła w ustach metaliczny posmak.

Może to był smak jej krwi. Może - smak jej strachu; ona sama uważała, że to białe lisie zęby kąsały zardzewiałą, niesamowicie ciężką kłódkę zamkniętej klatki.

Szarpnęła się. Przez pierwszych kilka metrów musiała pełznąć, podciągając się rękami, ponieważ skute przerażeniem nogi odmówiły posłuszeństwa - ale ból w podrapanych i poobdzieranych do mięsa dłoniach otrzeźwił ją i dodał sił. Rycząc z dzikiej chęci wolności, Iwga wyrwała się spod cudzej woli, zostawiając na zwartych szczękach rozkazu kłaki zakrwawionej rudej sierści.

A pół godziny później, kiedy mrok zgęstniał, kiedy Iwga była u kresu sił, wlazła w muszlę fontanny w jakimś pałacu - wtedy nienaturalną ciszę drobnego, jesiennego deszczu zakłóciło skrzypienie wózka - wózka z gorącymi sandwiczami, i dziewczynka w naciągniętym swetrze, wcale nie zmieniona dziewczynka zatrzymała się nieopodal, wyjęła z kieszeni żółtawo połyskujące drobniaki i zaczęła starannie przeliczać monetki na malutkiej dziecinnej dłoni...

* * *

Iwga drgnęła.

Starucha, posilająca się z blaszanej miski, najadła się w końcu. Starannie wytarła dno miękiszem chleba, dokładnie wylizała łyżkę i schowała ją do węzełka. Obrzuciła taksującym spojrzeniem kamratki. Iwga odwróciła się.

Bała się. Tam, przy fontannie, odczuwała przede wszystkim strach; bała się, że zostanie odrzucona. Jeszcze mocniej bała się, że ją przyjmą i prawdziwe przerażenie wywoływała myśl, że zaczną ją karać za zdradę.

Przyjęto ją. I nikt w żaden sposób nie czynił jej wyrzutów z powodu współpracy z Inkwizycją. Nie czyniono nawet aluzji do wiedzy o współpracy, Iwga odczuwała z tego powodu coś na kształt wdzięczności.

Ktoś chlipał. Iwga podniosła głowę. Dziewczyna w dresie, siedząc pod ścianą, głucho płakała i wycierała łzy pięścią.

- Czego? - ochrypłym głosem rzuciła starucha.

- Do mamy... chcę... - wyrzuciła z siebie dziewczyna i ukryła twarz w kolanach.

- Nic to - westchnęła dama w skórzanej kurtce. - Wytrzymaj jeszcze trochę, wkrótce już nie będziesz chciała...

Dziewczyna jeszcze raz chlipnęła i znieruchomiała, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.

- Nie będziesz - potwierdziła starucha. - Ale czego będziesz chcieć, żeby to wiedzieć...

Bezszelestnie otworzyły się drzwi. Wszyscy odwrócili się jednocześnie. Dziewczyna zasłoniła usta dłonią.

Weszła kobieta w średnim wieku. Czarne proste włosy zwisały na jej ramiona. Miała na sobie długą do podłogi, szeroką suknię bez paska.

- Chodźcie, siostry... Ostatnie pytanie - może któraś z was nie chce iść?

Iwga poczuła, że kurczy jej się brzuch. Kobieta nie patrzyła na nią, ale Iwga miała wrażenie, że pytanie ma drugie dno, ukryty sens; kilka minut minęło w ciszy, a przez cały ten czas myśli Iwgi bezradnie ślizgały się po powierzchni jakichś niepotrzebnych wspomnień, usiłując znaleźć to najważniejsze, i nie znajdując... Oto stoi na skraju przepaści, oto koniec, już nie będzie czasu na wspomnienia, dobrze by było coś miłego sobie przypomnieć, teraz, na pożegnanie...

Herbata stygnąca w filiżance. Białe gęsi. Jakieś ognisko na śniegu. Pomarańczowy szal, nadłamana wiśniowa gałązka, żywica, niemal nieuchwytny zapach...

Koniec.

Kobieta pochyliła ciężką głowę:

- Idziemy, siostry... Zapomnijcie wasze żale. Wasza nienarodzona matka czeka.

* * *

Niech nikt nie wie, ile kosztuje ta obojętność.

Przechwytywał spojrzenia. Tyłem głowy, plecami; wszyscy zebrani tu wiedzieli, że sam Wielki Inkwizytor nie upilnował wiedźmy. Że zdradził niepisany kodeks, tuląc do piersi odwiecznego wroga, a potem z naiwnością wiejskiego głuptasa dał się wyprowadzić w pole. Wszyscy wiedzieli - ale milczeli, patrzyli w bok. Czekali czynów.

W milczeniu usiadł w swoim fotelu. Zmierzył ich ciężkim, niewiarygodnie ciężkim, nienawidzącym spojrzeniem.

War Tanas, kurator Ridny, jego wieczny rywal, ze śladami pełnego żółci uśmiechu w kącikach ust.

Nerwowy Mawin, kurator Odnicy, jego protegowany i towarzysz, nie wiedzący gdzie ukryć spojrzenie. W myślach podliczający straty, rozważający, czy nie przenieść się, póki czas, na stronę opozycji.

Tomasz z Alticy. Niemożliwie tęgi, siedzący jednocześnie na dwu fotelach, pulchne ciało, mieszczące giętki i ostry jak szpada umysł. Przygotowany do skoku, nie znający ani strachu, ani litości.

Blady kurator Kordy, pozbawiony kompletnie orientacji, niemal nie reagujący na najście wiedźm. Obok niego Juritz, kurator okręgu Rianka, który otrzymał swoje stanowisko półtora miesiąca temu z rąk Starża.

Posępny, skazany na dymisję.

Anton, kurator Egre. Z niemaskowanym wyrzutem w oczach: Starż, Starż, służyłem ci wiernie, duszą i ciałem, a tyś mnie tak zawiódł...

Kurator okręgu Bernst, „żelazna żmija”, na oko nieobecny, z obojętnymi, bez wyrazu oczami. Zupełnie go nie obchodzi amoralne oblicze Starża - on tylko chce wyłapać, zgnieść wszystkie wiedźmy, łapać, niszczyć, wypalać...

Wszyscy obecni. Oto i wszyscy obecni... W Pałacu Inkwizycji, w umierającej Wiżnie. Umierającej, ponieważ podnoszą się, zatapiając niziny, nieczystości z miejskiej kanalizacji. Ponieważ bez widocznego powodu płoną i walą się domy, eksplodują samochody, a ponad znakami Psa, wystawionymi na skrzyżowaniach, nieustraszone szydercze ręce malują „wiedźmie koło”. Mieszkańcy, ci co nie mogli albo nie zdążyli wyjechać wcześniej, przemykają na przedmieścia, a na ich drodze pęka asfalt, bezwstydnie ukazując węzły przewodów i łączy, trzewia kanalizacji, kanały metra; oddziały gwardii, wprowadzone do Wiżny tydzień temu, rozbijają obozy pośrodku kwitnących niegdyś placów, nie decydując się zbliżyć do budowli, nie chcąc być pogrzebanymi pod gruzami.

Ci ludzie, przybywszy z okręgów, długo i z trudnością docierający tu przez zrujnowany kraj, mogą opowiedzieć rzeczy jeszcze gorsze. Jak na plażę Odnicy wyszło z morza oślizłe widmowe stworzenie. Jak w winnicach Egre dojrzały na łozach ludzkie oczy, jak na polach Rianki wyszły z ziemi pogrzebane niegdyś kości, jak krowy w Alticy ocieliły się ludzkimi martwymi niemowlętami... I wiele jeszcze rzeczy, nie nadaremnie po drogach szwenda się obecnie tylu szaleńców, nie nadaremnie tak niewiarygodnie rozpleniły się niawki i nikt się z tego nie cieszy, poza spokojnymi i rzeczowymi, jakby nic się nie działo, chłopcami-cugajstrami.