Iwga zaczęła krzyczeć. To znaczy - wydawało jej się, że krzyczy, w rzeczywistości bowiem nie wydała ani dźwięku. Głowa żmii zbliżyła się i w rozwartej paszczy pokazały się dwa wspaniale wygięte zęby.
„Dlaczegoś ani razu nie napisała do matki?”
„Nie trze...”
„Trzeba, uwierz mi”.
Szczęki zamknęły się.
Właśnie w tym momencie na dziewczynę biegnącą po pokładach wypadł z mgły czarny bezgłośny parowóz.
Właśnie w tej sekundzie siwy włos pod stopami staruchy zerwał się.
Właśnie w tej chwili pękł pod stopami zmęczonej kobiety lód i niczym lodowy pysk otworzyła się zębata przerębel.
Właśnie wtedy Iwga poczuła wnikające w jej ciało mordercze igły, ale nie odważyła się krzyknąć, a po prostu w milczeniu umarła.
Jej śmierć była czarną równina z ciemnoczerwonymi górami na horyzoncie. A nad szczytami płonęło niebo - też czerwone, jak rozżarzony węgiel.
A potem był mrok.
A potem przez długą szczęśliwą chwilę była wróblem nad odwilżą, szarym ptakiem, na którego skrzydło dwukrotnie spadła ciężka ciepła kropla wiosennej odstałej wody.
„Przyjdzie czas ożywać - ożywajcie”.
I Iwga ożyła.
„Przecież wszystko pamiętam?”
Podeszwy jej butów ciągle usiłowały ześliznąć się z jędrnego ciała żmii.
„Przecież ja - to nadal ja? Wszystko pamiętam?!”
I wtedy zobaczyła koniec drogi...
- Sfora nie jest wieczna. Weźcie teraz świece, siostry moje, zakończymy obrzęd, jak każe nam nasza nienarodzona matka.
... I ruszyła doń z całych sił.
I tak samo ruszyła ku finiszowi starucha i dziewczyna, i kobieta w skórzanej kurtce; dziewczyna zakończyła obrzęd jako pierwsza, za nią dotarła kobieta i po minucie - starucha, a Iwga śpieszyła się, śpieszyła, jeszcze kilka kroków...
„Zostałam sobą. A przecież rytuał niemal już zakończony. Niepotrzebnie się bałam, zostałam sobą, ja...”
Ból. Uderzenie powalające niemal z nóg. Powolny skurcz, przebiegający po ciele gada.
- Wszyscy stać! Inkwizycja!
- Siostro, ruszaj!.. Ruszaj, dokończ...
- Stać!
Czerwone góry runęły.
Iwga runęła przed siebie - i straciła przytomność.
* * *
Przed świtem wezwał do siebie roboczych inkwizytorów.
W ciągu nocy przesłuchane zostały trzydzieści dwie wiedźmy, z nich dziewięć - bardzo skrupulatnie; pięcioro współbojowników Klaudiusza, od zmierzchu do świtu pracujących w piwnicach, odwracało teraz zaczerwienione oczy. Wiadomości nadal było mało; nikt z przesłuchiwanych nie dał nawet cienia wskazówki co do możliwego przebywania matki. Klaudiusz chodził z kąta w kąt, szczegółowe mapy wsi, miasteczek, okrętów i województw szeleściły pod jego stopami jak jesienne liście.
- Jeszcze kilka dni i przegramy.
Inkwizytorzy milczeli.
Ich rodziny dawno temu wyjechały z Wiżny, w pierwszych szeregach, w przedziałach pierwszej klasy, daleko, możliwie daleko, w góry, w pustkowie; ich żony męczyły się teraz w hotelowym komforcie, niepokoiły się o mężów i słuchały wiadomości radiowych z Wiżny. A dziś o świcie radio zamilkło - z głośników dochodziło miarowe obojętne syczenie.
Okna zamknięte. Łączność z prowincjami istniała tylko przy pomocy radiostacji, ale w eterze było coraz gęściej, coraz silniej panoszyły się zakłócenia.
Chodniki i jezdnie pięknej Wiżny pokryły śmieci i odchody. Zawartość kanalizacji wywaliła żeliwne pokrywy i zmieniła ulice w coś, co przypominało rzeki fetoru.
Jednocześnie opadły wszystkie liście z dumnych wiżneńskich drzew.
Książę opuścił miasto przedwczoraj. Śmigłowiec, od dwóch tygodni parkujący na dachu jego rezydencji, w końcu poderwał się i odleciał.
Chaos i panika na całym świecie. Pusty świat. Świat uwolnionych z pęt wiedźm.
Ukryta kamera, ustawiona w ruinach opery na mgnienie oka schwytała szarą kobiecą postać.
Jakby widmo Heleny Torki.
„Był pan dobry, Klaudiuszu...”
Zgrzytnął zębami:
- Jeszcze kilka dni zwłoki...
Wiedział, że mówi na próżno.
Nie tak znowu dawno... czy może niesamowicie dawno, inaczej - półtora miesiąca temu... torturował schwytane w Odnicy wiedźmy. Torturował je i dowiedział się dzięki temu o zaplanowanym losie ludzi na stadionie; po łokcie ubrudził sobie ręce, wiedząc, że nigdy ich nie domyje. Usmarował się krwią i brudem, ale przecież uratował ludzi?!
Gdyby znał sposób. Gdyby wiedział jak, pogrążyłby się cały, zanurkowałby w ekskrementach, gdyby to tylko mogło powstrzymać...
Jeszcze wczoraj, pod spojrzeniami kuratorów, był pewien siebie i silny jak nigdy.
Już dziś ze strachem rozumie, że mylił się. Przecenił swoje siły; matka nie życzy sobie pojedynku. Matka bawi się z nim jak kot z myszą.
„... Tylko ja nie zwątpię ani na chwilę, że panie moje nie są zdolne bać się własnych bezeceństw...
A dlatego tylko ja jeden nie mogę mieć nadziei - takiego rodzaju nadzieja pozbawi mnie sił, a przecież muszę przygotować dla pań moich dar... Albowiem matka, macierz-wiedźma, przyczaiła się tak blisko, że nie mogę spać, wyczuwając jej woń... I nie dalej jak dziś schwytam ją za szyję żelaznymi kleszczami, które już wykuła wola moja...”
Nie, Klaudiusz nie wyczuwa. Jego wola śpi. Pięciu towarzyszy broni, po nocy w piwnicach, kryje zaczerwienione oczy.
* * *
Nad jej głową, nisko-niziuteńko, wisiało niedobre czerwone słońce. Palące, rozżarzone jak stalowa spirala; Iwga powstrzymała jęk. Spróbowała poruszyć się - ręce miała nieruchome. Nogi nie należały do niej; strach dodał jej sił, udało jej się z trudem rozkleić powieki.
Żółtej żmii nie było. Była ciemność, a nad głową, nisko-niziuteńko, paląca czerwona plama.
Drgnęła. Przypomniała sobie wszystko, gorączkowo usiłowała skoncentrować się, zadając sobie jedno jedyne, najważniejsze w świecie pytanie: czy ja - to ja? Czy nikt inny mną nie zawładnął, nie zasiedlił mojej świadomości, mojej pamięci? Czy ja - to nadal ja?
Leżała na boku, w dziwnej, zwiniętej pozycji; podłoga podrygiwała, równo pracował silnik - była w wozie. Czerwone i palące nad głową światło to inkwizytorski znak, narysowany na żelaznym dachu furgonetki. Półmrok i pustka; szare światło, przebijające się przez szczeliny. Ręce i nogi mocno zaciśnięte w dybach,
bo to przecież sadyby, tak właśnie powinny wyglądać, kompletnie się nie zmieniły przez tysiąc lat, nie ma na świecie niczego bardziej niezmiennego od inkwizytorskich dyb...
Nic to. Jedyne, co ma teraz znaczenie: ja - to ja, czy nie?
Mama... Trawa. Biała wstążka na oparciu krzesła... Gęsi, płatki dzwoneczków, sportowa torba, przesiąknięta wonią dezodorantu, zapach papierosów...
Iwgę ogarnęła panika. Nagle wydało jej się, że czegoś nie pamięta. Nie może uświadomić sobie siebie, nie może odtworzyć w pamięci maminej twarzy...
„Żebyś mi zaraz wróciła! Jedna noga tam, druga - tu, i żebyś do lekcji usiadła, bo znam te wasze pogaduszki...”
Zmarszczki w kącikach ust. Pasmo włosów na czole, pasiasty ręcznik w ręce. Drzazga na wydeptanym progu...
„Dlaczego ani razu nie napisałaś do matki?”
Iwga chlipnęła.
Ależ z ciebie durna baba, powiedziało nie wiadomo skąd przybyłe opanowanie. Jeśli dręczysz się tym pytaniem, to przecież właśnie jesteś sobą. To ty i nikt inny, ty, taka, jaką byłaś wczoraj i przedwczoraj, i od urodzenia... To tylko i wyłącznie ty.
Iwga odetchnęła. I nieoczekiwanie dla samej siebie - roześmiała się. W ciemnych trzewiach trzęsącej się ciężarówki, w ciężkich dybach, z palącym znakiem nad głową - Iwga śmiała się i zlizywała łzy szczęścia. Pewnie dla niej obrzęd urwał się przed zakończeniem. Została taką, jaką była; może dlatego nie zabili jej na miejscu, a wpakowali w te głupie dyby i dokądś wiozą...