Выбрать главу

Przypomniał sobie twarz księcia, przekazującego „przycisk.” Wstrząsnął nim dreszcz, kiedy wyobraził sobie tłustą fizjonomię Tomasza z Alticy, kiedy ten otrzymuje wiadomość o aresztowaniu i egzekucji „mutantnej destruktywnej wiedźmy, tak zwanej wiedźmy-matki...”

Jak mogłeś, powiedział do losu.

Koniec koszmaru. Wycofujące się morze Odnicy, zieleniące się winnice Egre... Odbudowana opera. Koniec koszmaru, otwiera człowiek oczy - i nie ma nic, ulatujący niedobry sen... Ożywająca Wiżna. Wiżna, a przecież dopiero teraz uświadomił sobie, jak kocha je, przeklęte i zabrudzone, przypominające zbezczeszczony cmentarz... Wygląda, że wszystko co najważniejsze dociera doń z opóźnieniem...

Jak mógł tak przegapić?

Czuje ją przez grubą warstwę kondygnacji. Przez beton. Czuje ją, siedzącą głęboko w lochu. I to wywołuje dreszcze.

Czyżby wszystko było takie proste?! Czyżby tam, w kamiennej szczelinie, rzeczywiście siedzi ogłuszona inicjacją matka?

Jeszcze chwilę zwlekał. Wziął ze stołu swoją broń. Podniósł się i wolno ruszył do piwnicy...

I oto teraz siedział w kącie celi numer sto siedem. Siedział, oparty plecami o zimną ścianę i patrzył na tę, w którą jednocześnie wcieliły się „nienarodzona matka” i dziewczyna o imieniu Diunka.

* * *

- Będzie mi trudno to opowiedzieć.

Usta Iwgi drgnęły. Wolno skinęła głową.

Zasłonił dłonią twarz - przeszkadzało mu światło pochodni; opuścił powieki, zaczął mówić wolno. Z jego głosu przebijało silne zmęczenie.

- Miała na imię Diunka... Diunka, Dokia i wcale nie była do ciebie podobna... Umierała dwukrotnie. Drugi raz z mojej winy i na moich oczach...

Głos mu nie zadrżał, choć wcale mu na tym nie zależało. Beznamiętna maska przez lata stosowania tak przyrosła do twarzy, że nie potrzebowała już żadnych mocujących ją tasiemek; Klaudiusz mówił spokojnie, jak maszyna - tylko gdzieś na końcu opowieści nagły ból serca zmusił go do przerwania. Nie na długo. Na minutę.

W miarę jak opowiadał, oczy Iwgi robiły się coraz większe i większe, póki nie zajęły niemal całej twarzy. W czarnych źrenicach dwukrotnie odbijała się pochodnia.

- Widzisz, Iwgo... widzisz, jaki ze mnie romantyczny bohater. Oddany... dochowujący wierności jedynej kobiecie... w objęciach kolejnej kochanki - uśmiechnął się. - Przez całe życie beształem siebie za ślepotę... obok przecież była żywa, wesoła, na wyciągnięcie ręki... nie zauważyłem. Zajmowałem się... sobą, licho wie czym się zajmowałem. Nie widziałem i całe życie potem... I oto nie zauważyłem znowu. Patrzyłem wprost - nie widziałem. Wybacz. Zbyt dobrze o mnie myślałaś. A ja jestem stary dureń.

Wyjął sztylet. Srebrne wygięte ostrze. Błyskawiczna i gwarantowana śmierć. Wspaniały los każdej wiedźmy. Wielkie odejście...

Iwga mrugnęła. Już dawno wiedziała, co zamierza zrobić - ale dopiero teraz na dnie jej oczu poruszył się lęk.

- Ja chcę... dotykać cię. Przez wiele dni i nocy... trzymać cię za rękę. Żebyś niczego się nie bała. Tak bardzo chcę nigdy cię nie stracić...

Srebrne ostrze pozostało chłodne. Nie sądzone mu przejąć cząsteczki ludzkiego ciepła. Nigdy.

- Gdybyś wiedziała, jak tego pragnę, Iwgo. Nigdy nie wypuszczać twojej dłoni. Nigdy nie wypuszczać...

Teraz klęczał pół metra przed nią. Ich oczy były na jednym poziomie, ręka z kindżałem powędrowała za plecy. Ciało samo świetnie wie, jak zadać cios. Ciało poradzi sobie bez jego pomocy i nie należy zwlekać, trzeba tylko wykorzystać prawo Wielkiego Inkwizytora, odrzucić zakaz zabójstwa, i tak już wielokrotnie łamany...

Wyciągnął lewą, pustą rękę.

... Stary ogród zoologiczny, lisek, krata, kilka wiecznych centymetrów, dzielących dziecięcą dłoń od skudlonego rudego futra...

To coś innego. Coś zupełnie innego, nie...

Wyciągnął rękę i włożył ją między pręty własnej siłowej kraty, sięgnął dłoni znieruchomiałej w uścisku kłody, bezwolnej, szczupłej, białej dłoni...

Ręka wyszła mu naprzeciw, wyciągnęła się z całej siły, nie żałując skóry na zamkniętym w dybach nadgarstku.

Dotknięcie.

Woda i białe gęsi. Naga dziewczyna na zielonym brzegu; słońce i rude włosy. Uderzenie niewidzialnego prądu, omdlewająca obojętność, ciepło i dreszcze.

Wszystkie objęcia świata. Pocałunki i namiętne noce, cały stos pomiętych prześcieradeł...

Wszystko to nie jest nic warte.

Dwie pochodnie, drżące w ciemnych źrenicach.

- Klaw...

- Jestem tu.

- Klaw... ja...

Wtedy zobaczył, jak raptownie zmienia się jej twarz. I jak zaskakującą mocą wzbiera osłabła ręką.

- Ja nie chciałam!.. Ja cię...

Kindżał, upuszczony z jego ręki, ciągle spadał, ciągle jeszcze wisiał w powietrzu o centymetr od kamiennej podłogi - a on zdążył przechwycić jej zapadające się oczy i zmierzyć „studnię”.

Nie „studnię”.

Tam w ogóle nie było „studni”. Czarna dziura. Przerwa w przestrzeni.

Stracił przytomność natychmiast. I na tym, widocznie, polegało jego wyrafinowane szczęście: nie zdążył uświadomić sobie, że Iwga zakończyła wreszcie swoją długą drogę po grzbiecie kpiąco uśmiechniętej żółtej żmii.

Rozdział 12

Święto.

Wszechogarniające święto. Igiełki-ognie, lecące jej na spotkanie, tysiące jej oczu, noc z oczami, niebo z oczami, jej wolność, napięta i drapieżna niczym cięciwa.

Chód. Kroki, od których drży ziemia; ciemnoczerwone, ognisto-krwawe kroki, zbliżają się, a wszystkie te kroki - jej własne...

Dziura w białej tkaninie. Czułość; dziecięce dłonie, wyciągające się do niej przez czarne strzępy nocy. Czułość, ale bez bólu, ponieważ one są jej na zawsze, drży ziemia, powolny taniec, ciężki taniec na bębnie, w który zmieniło się niebo, powolny marsz, wszyscy tu idą, lecą i pełzną, potem zbiorą się razem i w końcu osiągną ten cel, staną się nią, już blisko, coraz bliżej...

One wszystkie - to ona.

* * *

Iwga ocknęła się na wielkiej i ciemnej drodze, pewnie szosie, nie potrzebowała światła, jej włosy sterczą dookoła jej głowy jak ognista kula, jest całkowicie wolna, sama pośród świata, wchłaniająca świat w siebie, zastępująca sobą świat. Noc, zaskakująco ciepła, nieruchoma w zenicie i drżąca przy horyzoncie, szeleszcząca setkami skrzydeł, lot, upadek, znowu lot...

Iwga roześmiała się.

Jej dzieci śpieszyły do niej na wezwanie. Zrywając okowy i zmiatając zakazujące znaki, przebijając betonowe płyty, jej dzieci nawet po śmierci śpieszą na wezwanie.

Potarła nadgarstki, na których pozostały krwawiące bransoletki po dybach. Gdzieś tam, w urywkach wspomnień, pozostał przeszywający niebo Pałac, pęta, pozbawiające woli i człowiek w ciężkim inkwizytorskim pancerzu.

Klaudiusz.

To imię na chwilę rozerwało harmonię, i noc straciła zarysy, a w jej włosach, stojących dęba, rozległ się suchy trzask niebieskiego elektrycznego wyładowania.

Klaudiusz.

Świat dookoła niej grzmiał jak orkiestra. Świat śpiewał i pachniał. Ona się nie zmieniła, ale świat...

Roześmiała się znowu. Rytm jej monarszego pochodu, przeszywającego noc i przeszywający Iwgę - zwycięski rytm znowu królował.

Opadła na drogę. Położyła się, przyciskając ucho do ziemi.

I usłyszała ich kroki.

Jej dzieci idą. Już niedługo będzie czekać.

* * *

Właściwie, telefon powinien był zadzwonić. Co prawda, sieć nie działa od wielu dni - ale i tak nie ma niczego mistycznego w dzwoniącym telefonie, przecież jego przewód nie jest wyciągnięty z kontaktu, w ogóle nie ma przewodu, tylko śmieszna antenka z kulką na końcu.