Wybuch nie był jej zasługą. Prysnęły na boki wrzeszczące ciemne postacie; Iwga szła, patrząc, jak rozwija się płomień w żałobnej otoczce tłustego dymu, jak przecieka z płatka na płatek, żyje i przeradza się, i wznosi do nieba...
Kroczyła, niemal nie dotykając podeszwami ziemi. Ogień słał się przed nią, pulsujący na brzegach, nieruchomy w zenicie; przeszła przez rude ognisko i płomień, od początku czasu pożerający jej siostry, nie śmiał dotknąć jej stojących dęba rudych włosów.
Szła. Czarny dym bezgłośne wplótł się w noc i stał się częścią procesji.
Czas nie istniał. Istniały tylko cienkie membrany sekund, które przerywała dokładnie w zgodzie z rytmem;
po minucie - a może godzinie - pojawił się przed nią nowy kordon i jej nozdrza drgnęły.
- Zatrzymaj się, wiedźmo.
Wymknęła się z wielkiego świata i zapanowała we wnętrzu własnego małego ciała - fałszywego ciała, ponieważ to prawdziwe, rozciągnięte na powierzchni ziemi, jeszcze się nie złączyło w całość.
- Zatrzymaj się, wiedźmo... Nie przejdziesz.
Wśród nocy pojawiły się fałszywe nieproszone gwiazdy - żółtozielone, migocące oznaki służby „Cugajster”. We wspaniały rytm pochodu wplótł się drugi, nerwowy, zachłystujący rytm obcego tańca. Morderczego tańca.
- Stój!
Nie zwolniła. I nie śmiała się już, kiedy na jej spotkanie wyszedł z mroku łańcuch ludzi w podrabianych zwierzęcych skórach, ze srebrem na szyi i piersi, z szalonym rytmem w oczach.
... Niewidzialne nici, pętające ofiary. Jak pulsujące węże, zabierające życie. Jak czarne przyssawki, wysysające duszę...
Białe oczy latarek ręcznych. A na jednej - słoneczny filtr. Iwga zmarszczyła brwi.
- Ty... Ty?!
Iwga uśmiechnęła się. Tak mogłoby wyszczerzyć się niebo za jej plecami - bezdźwięczną, samotną, bladą błyskawicą.
Łańcuch drgnął i rozpadł się. Wystarczyło im jedno spojrzenie na jej twarz.
- Siły niebieskie...
- Wycofać się! Wycofać się! Prow!
On jeden nie poruszył się. Skamieniał, nanizany na igłę jej nieruchomego spojrzenia.
- Z drogi, Prow! Zejdź jej z drogi!
Coraz głośniej i głośniej huczał bęben. Warczało niebo, naciągnięte na pokrywę. Ta, która kroczyła teraz po drodze, była górą.
Niepodważalnie i całkowicie.
I, nie zmieniając rytmu kroku, przekroczyła ciało nieruchomego człowieka.
A po sekundzie - po cienkiej membranie, przerwanej przez jej ciało - zapomniała i nigdy więcej nie przypomniała sobie tego, i nie zadała sobie nawet pytania, czy ów człowiek pozostał przy życiu.
* * *
Najtrudniejsze było wydostanie się z miasta. Klaudiusz krążył w kompletnych ciemnościach, omijał barykady, szczeliny w drodze, kaszlał z powodu panoszącego się wszędzie dymu; woń, porównywalna może tylko ze smrodem rzeźni albo oddalała się, albo zbliżała - póki pod koła grafa nie trafiła w końcu betonowa, prosta, niemal wolna od przeszkód droga. I wtedy Klaudiusz Starż, nigdy nie szalejący za kierownicą, ze spokojnym sumieniem wdusił pedał gazu w podłogę.
Z przodu, nieco z prawej, płonęła farma - blask potwornego ogniska opierał się o niebo, iskry opadały na szybę, przywierały do niej wraz ze strumieniem powietrza, rozjarzały się ostatni raz i zmieniały w czarne kłaki sadzy; oddalony ognisty potwór stał, oparty rękami pod boki, potrząsając na wietrze rozwichrzoną brodą i odprowadzał spojrzeniem jedyny rozumny punkt na całym odcinku trasy - pędzącego w nieznane grafa. Klaudiusz wykrzywił się drapieżnie.
Świat już nie istniał. Nic, co uważał za środowisko swojego życia, już nie istniało; to, co było znane i znajome, pewne, stanęło dęba, nad ludzkością wisiał odwrócony lej, wolno wirował czarny wicher i ogarnięte jego potwornym przyciąganiem, leciały w powietrzu prawa i obowiązki, obyczaje i zwyczaje, żywe krowy, odłamki budynków, wyrwane z korzeniami drzewa, wyryte z grobów trumny...
Klaudiusz dusił pedał, dusił, a kiedy wyprzedzające go światło reflektorów wychwytywało przed sobą przeszkodę - wywrócony samochód, porzucony przez uciekinierów dobytek czy rozciągnięte na asfalcie ciało - zaciskał zęby, aż zgrzytały i zlewał się z wozem, wiernym, posłusznym, gotowym do każdego manewru...
Potem uświadomił sobie, że zbacza z kierunku i zjechał z drogi. Trasę oświetlała płonąca stacja benzynowa i osiedle oraz dopalający się w oddali zagajnik; manewrując między pożarami, wkrótce wydostał się na inną drogę, gruntową, skręcił w nią i znowu wdusił w podłogą posłuszny pedał.
Samochód się trząsł. Samochód jęczał, od pewnej chwili Klaudiuszowi nie dawało spokoju świdrujące spojrzenie, nie od razu zrozumiał, że to gapi się nań, nie migając, nisko wiszący żółty księżyc...
Droga stała się niemal nieprzejezdna, musiał zwolnić, żeby nie skręcić przed czasem karku. Spod odłamków jakiejś drewnianej budowli wyskoczyła biała kura i, wyraźnie pozbawiona rozumu, rzuciła się na szybę samochodu, uderzyła weń skrzydłami i dziobem, nie żałując połamanych piór, z nienawiścią patrząc na siedzącego za kierownicą człowieka.
Przy studni siedział, odrzuciwszy do góry głowę, trup. Patrzył galaretowatym, nieruchomym wzrokiem. Klaudiusz odwrócił się.
Po pół godzinie droga wyprowadziła grafa na betonową szosę. Klaudiusz chyba nawet pamiętał numer tej
drogi; tu zapach matki wiedźmy był tak wyraźny i określony, że Klaudiusz uznał za możliwy krótki postój.
Sterta map leżała na tylnym siedzeniu; bezbłędnie wybrał jedną jedyną, wojskową, standardową, miarowo podzieloną na kwadraty. Rozwinął, włączył światło, znowu odnalazł w splocie tras to miniaturowe skrzyżowanie, na którym teraz cicho stał zakurzony graf.
Niski księżyc zerknął mu przez ramię na mapę. Ledwo powstrzymał się, by nie zasłonić mapy ręką.
Skoncentrował się. Zapach wiedźmy, gęsty zapach śmierci przenikał przez szybę i żelazo - ale strategiczna mapa potrafiła oprzeć się najmocniejszemu naciskowi; ona sama z siebie była straszna, ponieważ nazwy ludzkich osiedli trwale sąsiadowały na niej z obojętnymi znakami, symbolizującymi nie zwyczajną śmierć - ale nieuniknione, szybkie, całkowite i niczym nie zasłużone zniszczenie...
Tępo patrząc na mapę, Wielki Inkwizytor Wiżny w milczeniu wspomniał jego wysokość, nieboszczyka księcia. I wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki małe prostokątne pudełko z wąskim okienkiem.
Jak dalece może się pomylić? O pół kilometra, o kilometr, o pięć?
Czy dotrze do Wiżny?
Kto tam jeszcze został, w okolicach punktu, oznaczonego ciemnoszarym kółkiem, z wyraźnym napisem kursywą: „w. Podralce”?
W kąciku ekranu pulsował symbol. Centrum czynne. Gdzieś tam, głęboko pod ziemią, dokąd nie sięgnie spojrzenie tego przerażającego księżyca, siedzi otępiały z niewyspania oficer ze słuchawkami na uszach i czeka, czeka, czeka...
Może jeszcze nie wie, że jego dowódca nie żyje. A nawet gdyby wiedział - to nie ma znaczenia, machina wojny nie może zależeć od jednego ludzkiego żywota.
Ziemia drgnęła. A może to wytwór podnieconej wyobraźni? Nie, drgnęła raz jeszcze, Woń matki stała się jeszcze mocniejsza. Klaudiusz na chwilę stracił oddech; wobec tej istoty wszyscy inkwizytorzy świata są bezsilni, nawet gdyby potrafili się zjednoczyć, nawet gdyby zdołali stać się jakimś „ojcem”, wchłonąć całą swoją wolę...
Roześmiał się. Chrapliwie i głucho. Ale szczerze. Niemal bez goryczy.
Podralce. Niby skąd ma tę pewność, że ona jest w Podralcach? Zbędne pytanie - jego węchu zawsze wystarczało do tego, by odszukać w okolicy rzeźnię. Inna sprawa, że nigdy do rzeźni nie zdążał - cóż, teraz nie ma innego wyjścia.