– Inaczej sobie ciebie wyobrażałem, synu – powiedział korsarz na powitanie.
Ja też – chciał odrzec Lindsay, ale ugryzł się w język. Nie wiedział, jak dużą dozą humoru dysponuje Czarny John. Pirat przyjął go w sterowni. Sam był nie uzbrojony, ale za jego plecami tkwili dwaj ludzie z klanu "Gotowych na wszystko".
– Przejdźmy do rzeczy – odezwał się znowu John. – Skoro masz trzy miliony ton ładunku, to chyba twój statek ma ze trzy i pół miliona BRT, co?
– Cztery miliony, sir.
– Jeszcze lepiej – ucieszył się pirat. – To znacznie upraszcza nasze sprawy. Przy tym tonażu moje dwieście tysięcy nic nie znaczy.
– Co, proszę? – nie zrozumiał Burt.
– Mówię, synu – John bawił się zaskoczeniem Lindsaya – że mój statek to jest zaledwie dwieście tysięcy BRT. Chcę po prostu znaleźć schronienie w twojej ładowni. Na krótki czas – zastrzegł się.
– Chce pan z całym statkiem… do ładowni?
– A cóż w tym dziwnego? – zaperzył się stary. – Myślisz może, że nie dam rady, że to niemożliwe? Przekonasz się! Wszystko przemyślałem. Słyszałeś chyba komunikat Patrolu? Te sukinsyny depczą mi po piętach. Miałem spore kłopoty, żeby się im urwać. Udało mi się to, ale wiem, że zablokowali ten region tak dokładnie jak nigdy dotąd. Myślałem, że będę musiał się przebijać w walce, bo te dranie zrobiły się bardzo bezczelne, aż tu nagle ty spadłeś mi z tym starym pudłem dosłownie z nieba! Zawróciłem od razu, jak tylko was wykryliśmy. Ty mnie przewieziesz przez obławę. Nawet w razie kontroli damy sobie radę. Przemyślałem wszystko. Mógłbym oczywiście zagarnąć wasz Conseller, a ciebie i twoją załogę rozpylić na cztery wiatry, ale jesteście mi potrzebni. Ostatecznie autentyczna załoga frachtowca to jest coś, czego moi ludzie nie potrafiliby zagrać. Mam nadzieję, że zgadzasz się, synu?
– Chyba nie mam wyboru, sir? – powiedział po raz drugi tego dnia Lindsay.
Po półgodzinie od wypowiedzenia przez Burta tych słów na Consellerze rozpętało się piekło. Czarny John zjawił się osobiście z dużo większą świtą niż ta, która towarzyszyła mu podczas rozmowy z Lindsayem. Kilku z tych ludzi Burt znał osobiście i teraz starannie unikał ich wzroku.
Pirat dokonał inspekcji prawie całego statku, co było o tyle kłopotliwe, że włóczył Lindsaya kilometrami korytarzy. Zdawało się, że staruch ma niespożyte siły. Przez cały czas oględzin nie odezwał się ani słowem, dopiero gdy po kilku godzinach znaleźli się znowu w sterowni, wydał z siebie westchnienie.
– Taaak… – wysapał i zamilkł.
Przyjrzał się z zainteresowaniem połatanej tablicy sterowniczej i spojrzał z podziwem na Burta.
– Nie boisz się na tym latać, synu? Lindsay wzruszył ramionami.
– Już mówiłem, mam długi. To była jedyna robota, którą mogłem dostać od ręki.
Czarny John pokiwał ze zrozumieniem głową. Zdawał się wczuwać w jego sytuację.
– Zmęczyłeś się? – zapytał jeszcze.
– Od lat tak się nie uchodziłem.
Korsarz powiódł wzrokiem po obecnych i zatrzymał się na chwilę przy Seksbombie.
– Chyba już cię gdzieś widziałem, kulasie – powiedział, marszcząc z wysiłku czoło. – Spotkaliśmy się chyba, nie?
– Raczej nie – powiedział Seksbomba swoim nowym głosem. – Nie miałem przyjemności.
– Dobra – rzekł raźnie John. – Mniejsza z tym. Zabierajmy się do roboty.
Lindsay jęknął w duchu. Miał już po uszy korsarza i jego planu. Jednak musiał się podporządkować. Zresztą roboty nie było dużo. Statek piratów mógł bez przeszkód przejść przez igielne ucho, więc po dwóch przymiarkach znalazł się w ładowni. Przycumowali go do magnetycznych chwytaków służących do kotwiczenia kontenerów i na tym ich zadanie w zasadzie skończyło się. Wedle następnych wskazówek korsarza mieli dać się zamknąć w jego statku, który wcześniej został spięty z komputerem pokładowym Consellera. Nad swym nowym wehikułem nie mieli więc żadnej władzy; nawet pozwolenie otwarcia drzwi toalety nadchodziło ze sterowni frachtowca dopiero na wyraźne życzenie potrzebującego. W statku Czarnego Johna paliły się tylko nocne światła. Na to też nie mieli żadnego wpływu.
Gdy to wszystko zostało przygotowane, gęsiego i pod eskortą wmaszerowali na pokład tych dodatkowych dwustu tysięcy BRT. Ostatni szedł Erret, zataczając się jakoś nadmiernie. Któryś z ludzi Johna pomaga mu, popychając go kolbą broni w plecy. Lindsayowi, który akurat obrócił się w prawie ciemnej ładowni, wydało się, że Seksbomba zgubił gdzieś swój garb. Zebrali się w sterowni i usiedli na podłodze pod ścianami, wyciągając nogi przed siebie. Lindsay zajął miejsce dowódcy.
– Widzę, że dobrze się pan u mnie czuje! – odezwał się Czarny John na powitanie. – Proszę się rozgościć. Sądzę, że to wszystko nie potrwa długo. Gdybyście byli nam potrzebni, zawiadomimy was. Aha, jeszcze jedno – pamiętajcie, że widzimy was i słyszymy cały czas. Lepiej będzie dla was, gdy nie będziecie za dużo kombinować!
Połączenie zostało przerwane. Siedzieli w milczeniu i w męczącym półmroku. Zdawało się, że na coś czekają. Było to idiotyczne, ich podróż w tej nowej sytuacji mogła przecież potrwać wiele tygodni. Zgodnie z rozsądkiem należało rzeczywiście "rozgościć" się i urządzić na dłuższy czas. Mogli tak samo nic nie robić, jak nic nie robili na pokładzie Consellera. Fakt podwójnego zamknięcia nie powinien na nich działać jakoś szczególnie. A mimo to czuli się – a przynajmniej czuł tak Lindsay – dziwnie. Nie wiedział, czy to z powodu samego zmniejszenia przestrzeni życiowej, czy też z powodu przymusu czuł się bardziej więźniem niż wtedy, gdy dowodził rozpadającym się Consellerem.
Czas mijał, nie wiedział nawet, czy upływają minuty czy godziny. Ludzie powoli oswajali się z nową sytuacją i rozłazili po statku. Oglądali, obgadywali, zaglądali do cudzych rzeczy… Wreszcie w sterowni został sam Burt i Erret. Lindsay popatrzył na niego uważnie – Seksbomba siedział prosto, oparty o ścianę, z wyciągniętymi przed siebie bosymi nogami! Obie były równej długości, a obok leżał tylko jeden but, ten normalny.
Oszołomiony Lindsay chciał właśnie zapytać, co to wszystko znaczy, gdy nagle od dzioba Consellera dobiegł głuchy grzmot, a potem drżenie przebiegło przez cały pancerz, przenosząc się przez magnetyczne kotwy na ich stateczek zamknięty w trzewiach olbrzyma. Jednocześnie w sterowni zabłysło pełne światło i ożyły wszystkie urządzenia. Burt poderwał się na równe nogi. Zapomniał o Errecie. Patrzył na działające już teraz ekrany. Były ciemne, bo pokazywały wnętrze ładowni, ale nagle Lindsay doznał wrażenia, że w jednym miejscu pojawił się nieregularny pas jeszcze większej czerni popstrzonej świetlikami gwiazd! Conseller rozpadał się!
Nie było wątpliwości, spracowany pancerz rozłaził się, pękał na wielkie płyty, powietrze rozsadzało go jak przeterminowaną puszkę konserw. Miliony ton metalu i tajemniczej rudy yrru rozpływały się powoli i majestatycznie w pustce, podążając jednak ciągle w stronę odległej Selenii. Magnetyczne chwytaki straciły swą moc i uwolniony niszczyciel dryfował wraz ze szczątkami frachtowca jak jeszcze jeden z jego zużytych elementów.
Burt nie robił nic, chociaż miał już całkowitą władzę nad statkiem. Nie wiedział, co się stało. Słyszał wybuch. Ale co go spowodowało? Czyżby Conseller rozpadł się sam z siebie w najodpowiedniejszej z możliwych chwil? Nie, to nieprawdopodobne. Nawet nie zauważył, że w sterowni znów byli wszyscy. Ale najbliżej stał Erret. Erret bez garbu i z jednakowymi nogami.
– Dostałem go wreszcie – powiedział Seksbomba.
Pomimo zamieszania panującego w sterowni wszyscy usłyszeli. I zamilkli.
– To ty? – zapytał Lmdsay, mając nadzieję, że zwariował. – Jak to zrobiłeś?
– Normalnie. W sterowni Consellera zostawiłem niewielki ładunek jądrowy o opóźnionym działaniu. Bardzo prymitywny, ale niezawodny. To był mój garb. Resztę urządzenia miałem w ortopedycznym bucie. To wszystko.
Ale jak mogłeś nosić na plecach bombę? Promieniowanie…
– Wam ono nie mogło zagrozić, dbałem o to. A ja…? Ja jestem homoidem, mnie ono nie szkodziło.
– Jesteś robotem? – wystękał Lindsay.