Przez okienko do dyżurki ujrzałem pielęgniarkę – wcale niezłą – i gdy tak gapiłem się na nią, jeden ze wskaźników począł mleć w swych okienkach coraz większe liczby, aż w końcu coś zabrzęczało cicho. Ciśnienie krwi sto osiemdziesiąt. Widać w siostrze też coś zabrzęczało, bo widziałem, jak się podniosła szybko, a po chwili stanęła w drzwiach. Bez słowa obrzuciła mnie pochmurnym spojrzeniem, a potem kręcąc tyłkiem – ciśnienie sto dziewięćdziesiąt – podeszła do aparatury, z którą byłem spięty całym pękiem różnokolorowych rureczek, i coś tam pokręciła.
Domyśliłem się, że do moich płynów ustrojowych, które mogłem bez przeszkody obserwować, jak wędrują leniwie owymi przewodami, wlała środek uspokajający. Jeszcze raz spojrzała na mnie z nienawiścią i wyszła.
Otrząsnąłem się, jakbym wyskoczył z zimnej wody. Jej wzrok podobny był do tego, jakim obdarzył mnie ów fałszywy policjant. Czyżby więc ona też? Nie, niemożliwe. Nie realizowałem dwóch kontraktów w tak krótkim odstępie czasu. To żadna przyjemność być mordowanym raz na dwa, trzy dni, zwłaszcza że mój instynkt samozachowawczy regenerował się znacznie szybciej – niemal błyskawicznie – niż ciało.
Nie wiedziałem, ile czasu minęło od strzału z "buldoga", który rozłupał mi czaszkę. Sądząc z poprzednich moich doświadczeń, nie mogło to być więcej niż trzy doby. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, nigdzie się nie śpieszyłem. Czekałem. Skoro ponownie zmartwychwstałem, to mogłem być pewien, że już w tej chwili są o tym poinformowani wszyscy moi ludzie i zaraz się tu zjawią, by zdać stosowne sprawozdanie ze swych poczynań, gdy nie miałem ich na oku. Czekając na ten moment, zająłem się obejrzeniem czy raczej obmacaniem własnej głowy. Na lewej skroni Wyczułem zwykły opatrunek gazowy, przychwycony kilkoma plastrami na krzyż do zupełnie świeżej.skóry. Nie lubiłem jej dotyku, więc szybko cofnąłem rękę. Pod prawą łopatkę nie chciało mi się sięgać. Po pierwsze nie było to wygodne, a po drugie irracjonalnie obawiałem się bólu, jaki to poruszenie mogło wywołać. Irracjonalnie – bo wiedziałem na pewno, że nic nie ma prawa mnie zaboleć. Mimo to leżałem jak deska. Wreszcie w korytarzu dały się słyszeć jakieś głosy, wśród których rozróżniłem tubalny śmiech d'Orcady.
Śmiejesz się, bydlaku! – pomyślałem mściwie. – Za moje pieniądze się śmiejesz!
Nie cierpiałem tych hien żerujących na moim wielokrotnym trupie, ale byli mi potrzebni, a d'Orcada szczególnie. Był znakomitym prawnikiem i wiedział o tym. Pociągało to za sobą tę niedogodność, że kazał sobie słono płacić za usługi. Jednak bez niego nie mógłbym egzystować. Taka była prawda. Jestem jego jedynym klientem, i tak miało zostać do końca jego śmierdzącego żywota. Bo ja jestem nieśmiertelny i niezniszczalny. Właściwie d'Orcada powinien już teraz wychowywać sobie następców, którzy po jego zgonie przejmą moje sprawy. Słyszałem, że ma syna, więc może zapisze mu mnie w testamencie? Byle młody me był w gorącej wodzie kąpany, jak ów kauzyperda z anegdoty, który podarowaną mu przez ojca sprawę skończył w dwa tygodnie, podczas gdy stary żył z niej przez pół wieku!
Wreszcie zobaczyłem ich przez okienko dyżurki. D'Orcada kroczył na czele, wielki, gruby i w koszmarnym, tabaczkowym – by nie rzec inaczej – garniturze w kratę. Za nim milczkiem podążał mój osobisty lekarz, doktor Thomson, w czarnym ubraniu i z miną grabarza. Bo też był nim w istocie, skoro zajmował się leczeniem zwłok. Dalej mój nadworny sekretarz, nadęty młody bubek ubrany z przesadną, śmieszną elegancją i wyobrażający sobie, że jest najbardziej godnym pożądania byczkiem w całych Stanach. Jego gęba zadowolonego z siebie kretyna działa mi na nerwy. Właśnie teraz postanowiłem wylać go z mojej stajni. I wreszcie obstawa – dwóch ponurych drabów, o których wiem tylko, że są braćmi. Nawet nie znam ich imion, ale to mi niepotrzebne. Wystarczy, że robią, co do nich należy. Przekonałem się o tym kilkakrotnie, bo jest mnóstwo maniaków, którzy chcieliby postrzelać sobie do mnie za darmo.
Cała ta menażeria wpakowała się do boksu pielęgniarki. D'Orcada pomachał mi niedbale dłonią na powitanie; Thomson poważnie skinął głową, jak przedsiębiorca pogrzebowy składający kondolencje rodzinie, i zatarł wiecznie spocone, chude łapska; sekretarz wytrzeszczył swoje krowie oczy, a bracia nie przestając żuć gumę, skłonili się niezgrabnie. Odpowiedziałem tylko na to ostatnie pozdrowienie. Adwokat uwalił swoje opasłe cielsko na pulpicie przed pielęgniarką i coś tam zawzięcie perorował, usiłując wsunąć dziewczynie za dekolt swój gruby paluch.
Nacisnąłem przycisk dzwonka. Poderwali się oboje i popatrzyli na mnie przez szybę z niechęcią. Mecenas d'Orcada wypogodził natychmiast swą twarz. Płaciłem mu za to. Tylko ta żmija w seledynowym fartuchu pozostała nieprzejednana.
Po chwili miałem ich wszystkich u siebie. Adwokat usadowił się na jedynym krześle i wyjąwszy z kieszeni kraciastego garnituru kraciastą chustkę, wytarł spocone czoło.
– Witamy wśród żywych! – powiedział po raz pięćdziesiąty ósmy, odkąd się znamy.
Zignorowałem go na razie. Śledziłem uważnie poczynania Thomsona. Lekarz obrzucił ponurym wzrokiem spiętą ze mną aparaturę, popstrykał palcem w jeden z odczytów i potarł czubek nosa. Na tym misterium zostało zakończone. Odwrócił się do mnie i powiedział:
– Wszystko O.K., mister Immortal.
Na to hasło moi chłopcy odprężyli się, a nawet goryle w drzwiach zmiękli w sobie.
– Dobra – powiedziałem. – Dawajcie dane!
D'Orcada sięgnął do kieszeni po pudełko z papierosami i patrząc na nie, wyrecytował:
Wpływy brutto milion dolarów, podatek sto sześćdziesiąt dziewięć tysięcy, koszty leczenia siedem, odszkodowania dla osób postronnych w sumie dwadzieścia pięć tysięcy, na czysto zostaje więc siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy.
– Jakie odszkodowania? – zainteresowałem się podejrzewając, że ten kraciasty wieprz naciął mnie na dwadzieścia pięć kawałków.
– Skarżył nas jeden taki… Może go pan zauważył? Podobny do Jezusa, dżinsy, wojskowa bluza. Nasz klient strzelał do pana trzy razy. Ostatni strzał był niecelny i rozbił osłonę kabiny telefonicznej tuż obok głowy tego łachmyty. Chciał sto tysięcy, dałem dwadzieścia. Reszta to kary za zakłócenie porządku publicznego i koszt naprawy telefonu.
– Za dużo – powiedziałem. – Trzeba było dać mu dziesięć.
– Nie mogłem – poskarżył się mecenas. – Targowałem się z nim już na schodach sądu. Taki był zachłanny na to swoje życie. Wyprocesowałby jak nic z pięćdziesiąt kawałków! Zresztą, mam jego pokwitowanie.
– Dobra, co jeszcze?
– Mamy kłopoty – odparł d'Orcada z zażenowaniem.
Ile razy mówił o kłopotach, znaczyło to, że trzeba podnieść mu pensję. Miałem już tego dość.
– Do diabła! – wybuchnąłem. – Kiedyż wreszcie zatkam tę twoją zachłanną gębę? Cztery miesiące temu również "mieliśmy kłopoty" i dostałeś podwyżkę!
– Pan mnie źle zrozumiał, sir – sprostował kauzyperda z nieoczekiwaną godnością. – Teraz naprawdę mamy kłopoty!
– O co chodzi? – zaniepokoiłem się.
– Związek zawodowy kaskaderów chce panu cofnąć członkostwo.
– I cóż z tego? – roześmiałem się. – Do czego oni mi są potrzebni?
– Do tego – wycedził d'Orcada – żeby płacił pan mały podatek. Jeżeli zarejestruje się pan jako osoba prywatna wykonująca niebezpieczne zajęcia, to urząd podatkowy łupnie panu sześćdziesiąt procent!
– Co? – poderwałem się, nie bacząc na kolorowe rurki. – Mam dać tym darmozjadom sześćset tysięcy?
– Niestety – mecenas obłudnie rozłożył ręce w geście całkowitej bezradności. – Tak się stanie, jeżeli nie dogadamy się ze związkiem.
– Czego oni chcą? Zresztą wiem – forsy, forsy i jeszcze raz forsy!
– Nie. Tylko raz: forsy. Konkretnie słyszałem o dziesięciu procentach dobrowolnej darowizny.
– Jednorazowej?
D'Orcada roześmiał się. Ja nie potrafiłem.
– Jakie mają podstawy do cofnięcia mi członkostwa?
– Jedną, ale za to zasadniczą – nie pracuje pan na potrzeby żadnej z wyspecjalizowanych agencji wykorzystujących kaskaderów, nie występuje pan w filmach, w telewizji, rodeach, pokazach, show itd., itd. Jednym słowem – nie robi pan z siebie pajaca.